Kołchoz przed rewolucją

Jeśli dobrze nadstawić ucha, w Waszyngtonie znów usłyszy się dudnienie werbli rewolucji. Neokonserwatyści znaleźli kolejny reżim, który wymaga zmiany. Tym razem celem jest Białoruś, mały kraj położony między Polską, Ukrainą i Rosją, zamieszkany przez 10 milionów ludzi. Od 1996 roku Białoruś rządzona jest przez komunistycznego dyktatora Aleksandra Łukaszenkę.
Wszystkie tradycyjne elementy, poprzedzające zazwyczaj wybuch sponsorowanej przez Stany Zjednoczone „rewolucji”, są już gotowe: wpływowa waszyngtońska organizacja pozarządowa – amerykańska US Committee on NATO – ogłosiła, że krzewienie demokracji na Białorusi jest „podstawowym moralnym i strategicznym imperatywem amerykańskiej polityki zagranicznej”. Jej szef Bruce Jackson spotykał się z „bojownikami wolności” na Białorusi, by rozmawiać z nimi o możliwych sposobach obalenia dyktatury Łukaszenki.

Cena wolności

Machinę puścił w ruch sam prezydent Bush. Z tupetem – zastanawiającym jak na kogoś, kto właśnie pojechał do Moskwy, by razem z prezydentem Putinem sławić rosyjskie triumfy wojenne – Bush nie ustaje w wysiłkach, by usunąć z Białorusi ostatnie pozostałości po ZSRR. Jedną z jego pierwszych decyzji po reelekcji było przeforsowanie „Ustawy o wolności na Białorusi”, która przyznawała białoruskiej opozycji pomoc w wysokości 40 milionów dolarów z środków federalnych. W lutym prezydent spotkał się z białoruskimi dysydentami i zapewnił, że już w „najbliższej przyszłości” będą mieli okazję, by wykorzystać swój demokratyczny potencjał.

Dziwnym trafem dokładnie 40 milionów dolarów z amerykańskich środków publicznych i prywatnych trafiło do serbskiej opozycji w roku poprzedzającym obalenie Slobodana Miloszevicia. Najwyraźniej jakiś neokonserwatywny księgowy uznał, że jest to suma niezbędna do wszczęcia rewolucji.

Condoleezza Rice, John McCain i cała reszta jastrzębi w waszyngtońskiej polityce zagranicznej także coraz częściej wydaje groźne pomruki skierowane ku wschodowi. – Białoruś dojrzała do zmian – mówi Rice. – Taka tyrania nie może trwać wiecznie – wtóruje jej McCain. Wygląda na to, że przyszedł czas na Łukaszenkę. Czy jednak Białoruś naprawdę potrzebuje rewolucji? I czy to rzeczywiście interes Ameryki?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tym wszystkim, którzy uważają, że Stany Zjednoczone powinny się powstrzymać i zostawić Białoruś w spokoju, nie brakuje argumentów. W minionym roku, na przykład, kraj ten miał najwyższy wzrost gospodarczy w Europie – 11 procent. Ma także najniższy poziom rozwarstwienia majątkowego w Europie i najmniejsze zadłużenie rządu centralnego. Ku wielkiemu zaskoczeniu Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) niezreformowana, radziecka gospodarka Białorusi wydaje się funkcjonować.

Róg Marksa i Engelsa

Od 1994 roku, kiedy Łukaszenka został wybrany na prezydenta (w ostatnich jak dotąd wolnych wyborach), Białoruś idzie swoją własną, oryginalną drogą. Pierwszą decyzją Łukaszenki było wstrzymanie wszelkiej liberalizacji gospodarki. Podczas gdy wszystkie sąsiednie kraje postępowały zgodnie z wolnorynkowymi wytycznymi „konsensu waszyngtońskiego”, Białoruś tkwiła w marksistowsko-leninowskich korzeniach. Wizyta w dzisiejszym Mińsku to jak podróż w czasie do Związku Radzieckiego. Ulice wciąż noszą nazwy alei Marksa czy bulwaru Engelsa, a największa gazeta w kraju nosi tytuł „Sowiecka Białoruś”. W Moskwie w 1991 roku demonstranci obalili pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, który stał naprzeciwko Łubianki. W Mińsku jego podobizna wciąż z dumą spogląda na siedzibę lokalnej bezpieki.

Kraj ma najbardziej scentralizowaną gospodarkę w Europie. Około 80 procent PKB wytwarzanych jest przez sektor państwowy, a przede wszystkim przez około 100 gigantycznych państwowych kombinatów. W rolnictwie dominują dotowane przez państwo kołchozy (Łukaszenka sam był kiedyś dyrektorem jednego z nich). Robotnicy wciąż zwracają się do siebie per „towarzyszu”, a kelnerzy skutecznie nawiązują do sławetnej tradycji pomiatania klientami.

W klatce zabaw

Mińsk dzisiaj to jednak nie miasto na krawędzi zapaści. Jest czyste i sprawnie zarządzane. Zamiast zatrzymywać cię pod byle pozorem w celu wymuszenia łapówki, tak jak to robi milicja we wszystkich krajach postradzieckich, białoruscy stróże prawa nie dają się korumpować żadną miarą, choć nie za sprawą uczciwości, tylko ze strachu przed zwierzchnikami.

Na ulicach nie widać ani zbyt wielu żebraków, ani oligarchów w lśniących hummerach. Szkołom i szpitalom nie brakuje pieniędzy, a ulice w nocy są bezpieczne. Wszyscy dostają pensje na czas, a emeryci deklarują swoją miłość do Łukaszenki bo, jak mówią, dba o nich jak rodzony ojciec. Rolnicy z kolei uważają go za swojego chłopa, który wyrósł spośród nich.

Państwo wydaje miliony na wielkie projekty, takie na przykład jak centralny stadion w stolicy: czteropiętrowa, szklana konstrukcja mieści dwie kawiarnie, kino, klub bilardowy, kawiarnię internetową i miejsce do zabawy dla dzieci. W przeciwieństwie do wszystkich innych stadionów w Europie nie ma tu handlarzy narkotyków ani prostytutek. Nie utrzymaliby się ani przez minutę.

Rząd Białorusi uważa, że w tych warunkach o jakiejkolwiek rewolucji nie może być mowy. Walery Cepkała, doradca Łukaszenki i były ambasador w Waszyngtonie, mówi: Naród wierzy, że władza działa w jego interesie. Nie chcemy tu liberalizacji na wzór rosyjski, w wyniku której oligarchowie przejęli kontrolę nad 80 procentami gospodarki. Premier Siarhiej Sidorski podkreśla, że dla kraju najważniejszy jest stabilny wzrost. Podczas wystąpienia na Białoruskim Forum Inwestycyjnym powtarzał to siedem razy.

Wszystko wydaje się więc proste: Białoruś kwitnie i próba obalenia tego systemu przez Amerykę byłaby nie tylko działaniem bezcelowym, ale wręcz bandyckim. Sprawa nie jest jednak taka oczywista. Choć władza jest niezwykle szczodra dla rolników i emerytów, bezlitośnie rozprawia się z każdym, kto odważy się ją skrytykować.

Każdy, kto wypowie się przeciw władzy, musi liczyć się z tym, że będzie miał kłopoty z KGB, straci pracę albo po prostu zniknie. Państwo wyciąga przeciwko swym przeciwnikom politycznym najbardziej niedorzeczne oskarżenia. Czołowy przedstawiciel opozycji Michaił Marynicz został aresztowany w lutym pod zarzutem kradzieży materiałów biurowych z ambasady USA, czemu ta zdecydowanie zaprzeczyła. 65-letniemu Maryniczowi nie pozwolono zażyć lekarstw podczas przewożenia go do kolonii karnej, w wyniku czego dostał udaru i dopiero interwencja zagranicznych ambasadorów zapewniła mu właściwą opiekę medyczną. Jego synowie, Paweł i Igor, nie mają wątpliwości: To była próba zabójstwa.

Państwo systematycznie ucisza wszelkie próby artykulacji niezależnych opinii przez społeczeństwo obywatelskie. W kwietniu zamknięto NISEPI, najstarszą organizację pozarządową na Białorusi. NISEPI monitorował zeszłoroczne referendum, które pozwoliło Łukaszence startować nieograniczoną liczbę razy w wyborach prezydenckich. Dyktator oświadczył, że poparło go 80 procent głosujących. NISEPI twierdził, że dostał 49 procent. Organizację rozpędzono z powodu różnych zarzutów, między innymi takiego, że dziennikarze, powołując się na nią, nie określali jej pełną nazwą – Niezależny Instytut Studiów Socjoekonomicznych i Politycznych. Jak się okazuje, na Białorusi publiczne użycie słowa „niezależny” może być przestępstwem.

Nie ma miejsca na aksamit

Podobnie jak większość dyktatur państwo coraz bardziej przykręca śrubę mediom. Kilku młodych dziennikarzy, którzy pozwolili sobie na niewybaczalny błąd rzetelności, znikło bez śladu. Wiele opozycyjnych gazet zostało oskarżonych o złamanie jakichś zawiłych przepisów i zamkniętych. W innych przypadkach zmuszano przedsiębiorców, by wycofywali reklamy z niewygodnych dla władzy tytułów.

Coraz więcej młodych działaczy demokratycznych pada ofiarą aresztowania przez służby specjalne. Spotkałem się ze Źmicierem Daszkiewiczem, 27-letnim przywódcą organizacji Młody Front, na kilka dni przed jego aresztowaniem za udział w demonstracji przeciwko Łukaszence. – Nie boję się umrzeć – powiedział mi. – To moja ojczyzna i nie chcę, by moje dzieci żyły w kraju takim jak ten.

Czy powinniśmy zatem wspierać działaczy takich jak Źmicier, czy też raczej zostawić Białoruś własnemu losowi? To drugie, odpowiada rząd Rosji. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje Białoruś to rewolucja, a Stany Zjednoczone nie powinny naruszać suwerenności innych krajów i zachęcać do nielegalnych wystąpień.

Jednakże samą Rosję można oskarżyć o ingerowanie w wewnętrzne sprawy Białorusi. Balazs Horvath, szef misji MFW na Białorusi, powiedział mi, że jednym z głównych powodów, dla których tamtejsza gospodarka radzi sobie tak dobrze, jest przede wszystkim to, że kraj importuje rosyjską ropę i gaz taniej niż jakiekolwiek inne państwo. Poza tym istnieje możliwość bezcłowego eksportu białoruskich towarów do Rosji. W ten sposób zatem Moskwa wspiera dyktaturę Łukaszenki.

Do pewnego stopnia wydaje się, że Białoruś jest tylko kolejnym pionkiem w „wielkiej grze” między Stanami Zjednoczonymi a Rosją. Jeśli jednak jest to gra, to z gatunku bardzo niebezpiecznych. Rewolucja na Białorusi nie będzie raczej miała aksamitnego przebiegu. Łukaszenka nie jest człowiekiem pokroju Szewardnadzego w Gruzji czy Akajewa w Kirgistanie. Nie grozi mu utrata międzynarodowego szacunku i w przeciwieństwie do byłego ukraińskiego przywódcy Kuczmy trzyma swoje miliony w Rosji, a nie w zachodnich bankach. Łukaszenka niemal na pewno użyłby siły przeciwko demonstrantom, co mogłoby się skończyć europejską wersją masakry na placu Tiananmen. Amerykańskie pieniądze nie pomogą młodym działaczom, gdy władza wyśle przeciw nim wojsko.

Zarazem trzeba pamiętać, że aktywiści w rodzaju Źmiciera Daszkiewicza narażali swoje życie, na długo zanim amerykański rząd zdecydował się ich wesprzeć finansowo. Ryzykują, nie dlatego że tak podpowiada im Waszyngton, ale dlatego że chcą dołączyć do demokratycznej europejskiej wspólnoty.

W Mińsku można zobaczyć wielu ludzi noszących znaczki z flagą UE albo takież nalepki na szybach samochodów. Coraz więcej wskazuje na to, że podobnie jak to miało miejsce na Ukrainie i w Gruzji, białoruska opozycja jednoczy się wokół idei wstąpienia do Unii Europejskiej.

I tu może kryje się największy paradoks rewolucyjnej fali, która rozlała się ostatnio po Europie Wschodniej. Ameryka może się nadymać i puszyć, ale to właśnie UE, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, zainspirowała narody Ukrainy i Gruzji, a któregoś dnia być może także Białorusi, do marzeń o lepszym życiu. Perspektywa akcesji do Unii sprawiła, że kraje te wychodzą z rosyjskiej strefy cienia. Problem polega na tym, że Unia jeszcze nie zdecydowała, czy chce mieć te państwa w swojej strefie wpływów, czy nie.

Prawdziwym niebezpieczeństwem dla młodych ludzi z postradzieckich krajów może być sytuacja, w której zaryzykują oni życie dla demokratycznej i europejskiej przyszłości, po to tylko by odkryć, że podzielona i gderliwa Unia nie chce o nich słyszeć. Wielu ludzi we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach, gdy patrzy na Wschód, nie widzi młodych, dynamicznych demokracji, ale biedne kraje, do których pazerni przedsiębiorcy z Zachodu chcą przenosić miejsca pracy. Zwycięstwo „nie” w zaplanowanym na koniec maja francuskim referendum w sprawie unijnej konstytucji może oznaczać, że wschodnioeuropejskie rewolucje przeprowadzono na próżno.

Mam nadzieję, że UE nie zamknie drzwi. Dla mnie rewolucyjna zmiana, którą Unia Europejska (zapewne nieświadomie) zainspirowała w Europie Wschodniej i Turcji, to najbardziej chwalebna rzecz, jaką możemy powiedzieć o tym bloku. Kto wie, może to nawet jedyna zaleta Unii. Zapomnijmy o konstytucyjnych łamańcach Valéry’ego Giscarda d’Estaing; jeśli Europa naprawdę wierzy w wolność, powinna wyciągnąć rękę do młodych i odważnych ludzi z tamtych krajów.

 

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.