Wspomnienia Jana Felicjana... cz.3

 

Dalej »

« Wstecz

Dzień drugi

No i chorowałem. Ta angina to nie był katar, czy jakiś tam drobiazg. To było wstrętne choróbsko. Gardło bolało jaki licho, jeść nic nie mogłem, pić też nie za bardzo. Łeb mi pękał od gorączki. Jak wcześniej myślałem, że nowa jednostka chorobowa uwolni mnie od sulfatiazolu to bardzo, a to bardzo się myliłem. Paśli mnie tym świństwem jeszcze obficiej. Co prawda część tego procha zawsze udawało mi się oddać z powrotem, ale smak to miało taki, że nie za bardzo wiedziałem, czy łykać czy oddawać... A i proces oddawania, nie był zbyt atrakcyjny...

Najgorsze jednak było tzw. "pędzlowanie". Polegało to na tym, że moi właśni rodzice trzymali mnie za głowę, pielęgniarka uwieszała się na moich nogach, a doktor Władysław wyciągał mi ozór z mojej szlachetnej buzi i w maleńkie gardziołko pakował bandaż owinięty na kiju. Bandaż nasączony był jakimś żrącym płynem, oczy wyłaziły mi na wierzch, a ten pchał mi ten wycior w te moje chore gardło. Nawet drzeć się nie za bardzo mogłem, ale robiłem co można. Chciałem zawsze ich przetrzymać, ale nie dawałem rady. Co prawda, po każdej takiej sesji, oni ciężko dyszeli, a nawet byli dokładnie upoceni, doktor to nawet powiedział kiedyś, że taką cholerę to on by dawno udusił (tak o dziecku powiedział...), ale czułem się moralnie pognębiony i fizycznie zmaltretowany. Zacząłem nawet domniemywać, czy oni aby nie chcą mnie się pozbyć i czy doktor to aby nie jest weterynarzem, czyli lekarzem nie ludzkim. Tylko raz udało mi się ugryźć dosyć precyzyjnie doktora  w rękę, ale tylko raz... Faktem jest, że to "pędzlowanie" nawet mi pomagało, ale oczywiste jest, że nie mogłem się do tego przyznać, bo by mi to robili na okrągło... Choróbsko trzymało mnie całe 10 dni, potem powoli zaczęło się poprawiać, na tyle, że zaprzestali wsadzać mi tego kija w gardło.

Polepszyło mi się na tyle, że mogłem już słuchać jak mi mama czyta bajki i różne takie opowieści. Najbardziej lubiłem dzieło napisane przez Marię Konopnicką pod tytułem "Na jagody". Opisane tam były niesamowite przygody chłopca imieniem Janek, co to poszedł do puszczy zbierać jagody dla mamy. Doskonałe było zakończenie tej opowieści, bo mama Janka bardzo się ucieszyła z tych jagód i zrobiła je z cukrem i śmietaną. Generalnie okres zdrowienia, był dużo lepszym okresem od okresu chorowania. Wszyscy się cieszyli, byli bardzo uprzejmi, jadałem smakołyki np. ovovitinę, cudo w pyszczku. Ojciec nie wydziwiał, że "do niego to się na pewno nie wrodziłem", Mama czytała mi też różne czasopisma, a najbardziej lubiłem "PłomyczeK", słuchaliśmy też radia. Mogłem wychodzić do ogródka, było kapitalnie. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie. Pewnego dnia, niczego się nie spodziewając, usłyszałem od mamy:
- No jak już wyzdrowiałeś, to jutro pójdziemy do przedszkola.
Jakbym dostał obuchem przez łeb. Jak to? Taki schorowany ?, bach do łóżka, leżę, postawiłem też twardo żądanie pomiaru temperatury. Pomiar niestety nic nie wykazał, temperatura 36,6. Kaplica. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Nie ukrywam, że zasnąłem tego dnia trochę upłakany. No, ale przecież chłopaki nie płaczą...

Nastał nowy dzień, jak gdyby nigdy nic. Jakby nic się nie stało. Ubrali mnie znowu jak do cyrku i poszliśmy. Na etatowe wyposażenie dostałem worek na ciapy... worek na ciapy.... sama nazwa mogła człowieka zdołować. Tym razem było dosyć wcześnie, zewsząd nadciągały tłumy podobnych nieszczęśników. Jedni się darli, innych znów matki dosłownie wlokły po ziemi, inni, całkowicie złamani duchowo, szli spokojnie. Z nich to już nic nie będzie, pomyślałem. Brama była otwarta, weszliśmy, szatnia, szafka na ciapy, worek do szafki, a ja twardo nic. Ani słowa. Tym niemniej filuje co i jak. Widzę, że nadciągnął Henryk K. ze swoją mamą. Nawet mnie poznał. Są też kumple, co to ich poprzednio nie było. Jest dobrze. Kierowniczka cała w skowronkach, a ja nic, jak skała. Przyszły też te dwa gostki, co się poprzednio lały dechą. W marynarskich mundurkach, ale numer. Okazuje się, że to bliźniaki: Zbyszek Z. i Adam Z. Łby mają jak wielkie arbuzy, ostrzyżone toto na jeża, tragedia. Potem się okazało, że jak wyglądali taki mieli charakter. Tylko lać i patrzeć czy równo puchnie... Dużo na ten temat nie mogę pisać, bo jeden z nich był potem pułkownikiem i w dodatku moim szefem. A tacy mają długie ręce... Wpadła wychowawczyni i zabrała nas do pokoju zabaw. Mama gdzieś się zawieruszyła, ale co tam. Nic mnie już nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Zadanie na dzisiaj: przetrwać ten dzień z najmniejszymi stratami własnymi i wycofać się pod osłoną nocy, jak mawiał ojciec do tych dziwacznych ludzi co to do nas nieraz nocą przychodzili. Udawałem wtedy że śpię, ale nadstawiałem uszu...

Znalazłem się w trudnej sytuacji. Wszyscy byli już starymi wiarusami, chodzili do przedszkola przecież dwa lata, a ja jeden sierotka biedna raptem drugi dzień. Każdy złapał jakąś zabawkę z półki, a ja zostałem bez niczego. Po bliższym rozeznaniu sytuacji zauważyłem, że Zdzisiek Witakowski też został z pustymi rękami i rozgląda się niepewnie. A niby taki światowiec. Piotrek też wygląda jak wypłoszony zając z kapusty. Co jest, myślę sobie, nie takie z nich orły. Jak brakuje wyposażenia to trzeba go zdobyć na przeciwniku. Postanowiłem dać przykład. Rozejrzałem się uważnie i widzę takiego lebiegę w okularach zrobionych z denek butelek od lemoniady, co to posiadł ciężarówkę z przyczepą i najwyraźniej nie ma uprawnień do jej obsługi, bo patrzy się na nią jak ten przysłowiowy wół na malowane wrota. A tu tyle klocków do wożenia...
Akcja w pojedynkę, to żadna akcja. Podchodzę do Henryka K. i grzecznie pytam:
- Pobawimy się ciężarówką?
- No jasne, tylko ciężarówki nie mam - odpowiada.
- Ale ten facio ma i chce się z nami bawić.
I już suniemy do gościa w lemoniadkach.
- Pobawisz się z nami? - pytam spokojnie (Zawsze najpierw trzeba używać języka dyplomacji.)
- Nie dam - rozdarła się lemoniadka.
- A nie dasz, a co chcesz nam nie dać? - pytam uprzejmie, bo ciężarówkę już mam w swoich rękach.
- Proszę Pani!, Proszę Pani! - rozdarła się lemoniadka, ale z Henrykiem K. już naładowaliśmy ciężarówkę klockami i jedziemy w drugi koniec sali. Po drodze otrzymaliśmy pomoc w postaci Zdziśka i była całkiem fajowa zabawa.

Jednak lemoniadka nie darowała. Dotąd się darł, aż przyszła Wychowawczyni. Oczywiście nałgał, że zabraliśmy mu ciężarówkę. Przy okazji dowiedziałem się, że nazywa się Skowerski, imienia niestety nie pamiętam. Wychowawczyni  podeszła do nas i pyta podstępnie:
- Pobawicie się ze Skowerskim?
Zdzisiek już miał zaprzeczyć, kiedy ja zerwałem się odpowiedziałem:
- Ależ oczywiście, dlaczego nie.
Wychowawczyni uśmiechnęła się zadowolona z siebie i mówi do lemoniadki;
- Widzisz, chcą się bawić.
- Ale ja chce sam !!! - rozdarła się lemoniadka, grzebiąc wszelkie szanse na porozumienie.
- No tak to nie można, musisz nauczyć współżyć z grupą - powiedziała Wychowawczyni i zabrała lemoniadkę od nas.
Niepotrzebnie tylko Henryk K. wywalił za nimi swój wielgaśny ozór, bo przecież Wychowawczyni mogła się obejrzeć i byłaby znowu awantura... Ech, dużo jeszcze chłopaki muszą się nauczyć...

Zabawa zaczęła się rozkręcać, bowiem zaczęliśmy ostrzeliwać z posiadanych klocków grupę wojsk pod oknem i to tak sprytnie nam szło, że tamci nie wiedzieli skąd obrywają, otrzymaliśmy też posiłki, bo przyłączyło się do nas trochę ludzi. Ale co dobre szybko się kończy. Weszła Wychowawczyni i ogłosiła koniec zabawy. Obiad. Na wszelki wypadek ciężarówę schowaliśmy do kwiatka, a nie na półkę. Jak wrócimy to ją zaraz odkopiemy i dalej się będziemy bawić. Rozgrzani prowadzona bitwą idziemy na ten obiad. Trochę jest mi nieswojo, bo przypomniał mi się ten krupnik. To, że mnie się przypomniał to szczegół, ale kucharki patrzą na mnie jakoś tak ponuro... A na obiad pierogi z jagodami i ze śmietaną... no nauczyli się dawać coś jadalnego. Bardzo lubię jagody ze śmietaną, moja mama mniej, bo zawsze przy nich pobrudzę obrus. Ale tutaj nie ma obrusów tylko jakieś ceraty porozkładane. Siadam przy swoim talerzu, tych pierogów to raptem ze trzy na krzyż, śmietany mało i na dokładkę widelec z jednym zębem. Skandaliczne te warunki. No i serwetek nie ma.
- Poproszę serwetki i normalny widelec - zgłosiłem problem.
- Serwetek nie ma, a widelec weź sobie z kuchni - usłyszałem nieprzychylną odpowiedź.
No i dobra. Delikatnie tym jednozębnym widelcem nakłuwam pieroga, żeby nie popryskać sobie ubranka. Jakoś się udało, wypłynął atrament, można osobnika potraktować śmielej. Wszystko przerabiałem w domu, na obrusach, to wiem czym to się je... ale nie wszyscy. Gostek, trochę dalej ode mnie nacisną pieroga na płask widelcem, w dodatku trzymał go prawie oburącz. Pieróg pękł oczywiście i oblał całą swoją zawartością Henryka K. prosto w ucho, po policzku i za kołnierz. Rany, aż zawyłem z uciechy. Henryk K. powoli wyciera się za tym uchem, ale jak zobaczył, że to co wyciera ma barwę atramentu nie zdzierżył i jak lunie tego gostka. Gostek był zajęty dziamaniem pierogów i zaskoczony wpadł całą buzią w talerz. No nie wytrzymam, ale komedia. Gdyby nie pieróg co to go właśnie przeżuwałem, chyba bym się rozdarł na cała salę z uciechy. Henrykowi K. było to za mało jak na krzywdę jakiej doznał, że gostek wyglądał jak Irokez w barwach wojennych, więc złapał pieroga w rękę i jeszcze raz chciał mu poprawić. Pieróg był śliski od śmietany. Trafił więc jakiegoś obywatela w końcu sali, tak źle wycelował. Złośliwym trafem, była tam grupa wojsk, którą ostrzeliwaliśmy klockami przed obiadem. Tamci postanowili odeprzeć atak zmasowanym ogniem pierogów. Słychać było tylko tumult, krzyki rannych, wrzask wychowawczyń, kucharek, okropność.

Usiłowałem wypełznąć pod stołami, ale zostałem trafiony w oko pierogiem i tak tam pod tym stołem zostałem, bo piekło mnie to oko jak diabli. Wpadły wzmocnione oddziały porządkowe z Kierowniczką na czele i dawaj nas wywlekać z tej jadalni. Wszystko było w kolorze lepiąco-fioletowym, ściany i sufit w ciekawe wzorki nawet. Zaczęto myć co bardziej rannych i wyłapywać przywódców. Ja też trafiłem do tego zacnego grona, bo jak twierdziła jakaś paniusia z personelu, jak mnie myła to w kieszeni miałem jeszcze pieroga. Nawet jak miałem, to co z tego wynikało. Nic. Wzięło sobie dziecko na drogę i tyle. Ale gdzie tam. Nikt nie słuchał moich wyjaśnień, tylko znowu wrzucili mnie do izolatki. Tym razem w większym towarzystwie, bo oprócz Henryka K., był gostek co zaczął, jakiś nieznany obywatel i Zdzisiek. Wyglądaliśmy marnie, pomimo, że nas niby umyli. Oko mnie bolało, nic na niego nie widziałem. Siedzieliśmy całkiem załamani, bo dostaliśmy cynk, że wezwali wszystkich rodziców. Słychać było faktycznie jakieś wrzaski na korytarzu, ale nie dało się nic zrozumieć. Potem otworzono drzwi i kazali nam wychodzić pojedynczo. Mama przestraszyła się stanem mojego oka i zamiast do domu poszliśmy od razu do doktora. Doktor jak mnie zobaczył przez okno, to porzucił pacjentów i wybiegł do mnie na korytarz, taki niby przejęty. Obejrzał oko i zaczął się śmiać.
- Marysiu - mówi do mamy - a co ten diabeł teraz zrobił, wsadził ten pusty łeb do atramentu? Gdzieś się tak załatwił? - kontynuował, jakby sytuacja i tak nie była tragiczna.
No ale w końcu poszliśmy do pielęgniarek i dawaj mi te oko myć.  Bolało jak diabli to się darłem. Usmarkałem się cały przy tej okazji na granatowo.
- Nawet dobrze, że ryczy - orzekł doktor - to mu się lepiej oko przemyje.
No nie, moja noga więcej tu nie stanie, postanowiłem. Myliłem się oczywiście, jak zwykle gdy chodziło o lekarzy.

W domu otoczono mnie opieką, wymyto, nakarmiono i położono do łóżka. Ojciec poszedł do przedszkola na zebranie i ocenić straty. Długo Go nie było, bo jak potem podsłuchałem, ustalali z kierowniczką, kto pomaluje jadalnie i część korytarza. Stanęło na tym, że rodzice pomalują, a farbę da przedszkole. Moje dalsze uczęszczanie do przedszkola zostało odłożone na czas późniejszy, bo i tak przedszkole było nieczynne do końca tygodnia...

 

Dalej »

« Wstecz

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.