Nasza rodzina Wehikuł czasu
Nasze okolice
Rozmaitości
|
Wspomnienia Jana Felicjana... cz.4
Dalej » « Wstecz Wszystko co dobre szybko się kończy. Ni stąd ni zowąd nastał poniedziałek i kazali mi iść do przedszkola. Wtedy, tego dnia właśnie, po raz pierwszy poddałem pod wątpliwość istnienie Stwórcy. No bo jakże tak może być, aby niewinne dziecko, owieczkę nieskalaną, baranka bożego tak prześladować tym przedszkolem. Przecież fakty wyraźnie wskazują, że tamta ekipa uwzięła się na mnie i prześladuje na każdym kroku. A najbardziej to Kierowniczka... zresztą, jak ktoś się nazywa Sroka, to jaki może mieć charakter, no jaki... Niestety, moje ze wszech miar uzasadnione protesty nie odniosły żadnego
skutku. Zachodzimy, a tu całe przedszkole na placu zebrane, w kilku szeregach. Przed szeregami więźniów ekipa Wychowawczyń na czele z Kierowniczką. Ta drze się, aż ją z daleka słyszeliśmy z Mamą. A Mama nawet chyba z zadowoleniem stwierdziła "ciebie nie było i też coś się stało", nie bardzo wiedziałem jak to rozumieć. Podeszliśmy bliżej, stanąłem koło swojej grupy, Mama poszła do domu. Rozglądam się co się dzieje, a Sroka drze się jak opętana. Na placu pomiędzy
personelem a nami stała uschnięta palma, którą trzymała za suche liście jedna z
Wychowawczyń. Obok palmy stał Skowerski vel lemoniadka, a obok niego
Kierowniczka z podniesioną do góry ręką w której trzymała uświnioną ziemią
ciężarówkę z przyczepką. Jak mówiłem darła się przeokropnie. Z tego co
zrozumiałem odbywał się sąd nad Skowerskim, który złośliwie zakopał zabawkę w
donicy, a łopatką podciął korzenie i roślinka zmarniała. Ponieważ była ładna pogoda wszyscy zostaliśmy na placu. Z miejsca rozgorzała
potyczka na szyszki, ale okazało się, że to zbyt niebezpieczne i nakazali nam
przerwanie walk. A już się nieźle zapowiadało, bo niejaki Sarna Włodzimierz
dostał potężnie w ucho i darł się całkiem, całkiem.... Tymczasem zajechała przed
budynek prawdziwa ciężarówka tzw. dżems. Wysiedli robotnicy, wytachali dwie
beczki smoły, naznosili dachówek i cegieł. Zdzisiek poinformował mnie, że to fachowcy od
komina. Będą go remontować bo ledwo się trzyma na dachu. No, no. Dzień się
zapowiada ciekawie. Z miejsca ruszyliśmy do ciężarówki, aby lepiej poznać ten
dar narodu amerykańskiego, ale znowu nas odgonili. Tym razem fachowcy. Jeden z
nich powiedział, że po poprzedniej wizycie, to musiał dwa dni samochód składać. Tymczasem fachowcy wyjęli drabinę, potem drugą i wpakowali się na dach. Jak tylko weszli, to zaraz uwalili się, powyciągali kanapki i dawaj zajadać. Ogień rozpalili pod beczkami i niby czekają aż smoła się rozpuści. Darmozjady takie. Przecież mogli przywieźć smołę już rozpuszczoną. Nudy na całego. Nagle nasza paczka została zaatakowana szyszkami przez jakieś bliżej nierozpoznane siły, pomimo, że obowiązywało zawieszenie broni. Leją w nas jak w kaczą du**, a moi koleżkowie nic, tylko rękami się zasłaniają. Zupełna plaża. Brak jakiegokolwiek przygotowania taktycznego. Padnij, krzyknąłem, wycofujemy się Tym samym obijałem dowództwo nad tymi mazgajami. Zbierać amunicję i chować po kieszeniach, komenderowałem. Spojrzałem na przedpole, tamtych było raptem może sześciu, nas tylko pięciu. No i po tamtej stronie było byczysko o nazwie Michałowski Michał. Duże, wielkie chłopisko z baraków. On jeden ważył tyle co my wszyscy razem. Nie damy rady pomyślałem. Trzeba się ufortyfikować. Ale tamci nie w ciemię bici zaczęli nas znowu lać. Wtedy przyszła mi do głowy rewelacyjna myśl; na drabiny i na dach wydałem rozkaz. Rzuciliśmy się do drabin i wpadliśmy na dach. No teraz mamy ich jak na dłoni. Aby się do nas nie dobrali, drabiny zostały zrzucone na ziemię. Teraz co który tam na dole podszedł bliżej, to my go szyszką w kalarepę. Nie mieli szans. Niestety zaczęła się kończyć amunicja, a my na dachu. O nowych dostawach mowy nie ma. Michałowski pierwszy zorientował się, że brakło nam szyszek i złapał drabinę i juz włazi po niej na dach. Co robić... Michałowski coraz bliżej. Nagle ktoś rzucił myśl, mamy cegły. Hura, złapaliśmy te cegły i w ten wielki łeb co to już zza rynny było widać. Dostał trzy pociski jednocześnie i spadł na dół. Do ataku! Teraz my złazimy po drabinie, walimy z cegłówek w tamtych i na ziemie. Absolutne zwycięstwo, uciekli. Bierzemy jeńców - wydałem rozkaz. Jeniec był tylko jeden, reszta przecież uciekła. Podbiegamy do Michałowskiego, szyszki w dłoniach, a on siedzi na ziemi, łbem kręci dookoła, krew mu leci po twarzy, a drze się... Oczywiście natychmiast odnalazły się Wychowawczynie - jak nas lali to ich nigdzie nie było. I dawaj lamentować nad tym chuliganem. Wezwali pogotowie, co to migiem przyjechało, okręcili mu łeb bandażami i zabrali do przychodni, aby go lekarz zbadał i zobaczył czy da się go naprawić. Tymczasem sytuacja zrobiła się poważna. Kierowniczka rozpuściła starszaków do
domu, zostali tylko ci po których przychodzili rodzice. Nas, tzn. mnie, Henryka
K., Zdziśka i Włodka R. zatrzymała. Robotnicy, co to śmiali się wcześniej,
aż mało co nie pospadali z dachu, zeszli teraz o własnych siłach i wcale się już nie
śmiali, tylko współczuli Pani Kierowniczce, ile to niby ma z nami problemów.
Wiadomo, klasa wiodąca to władzę rozumie jak nikt inny.
Prowadzone było jednocześnie intensywne dochodzenie, kto zaczął, jakiej amunicji używał i
takie szczególiki. Te lenie, robotnicy, znaczy się klasa wiodąca, oczywiście zeznali przeciwko nam, a
jeden taki mądrala to nawet powiedział pokazując na mnie: Moje ugodowe postępowanie na nic się nie zdało. Kierowniczka zwróciła się do
mnie w te słowa: Przyszła Mama, nie była w dobrym nastroju. Moja przygoda z przedszkolem zakończyła się nawet bez zbytnich awantur ze strony Ojca. Na pocieszenie powiedziałem, że ważniejsza jest szkoła, a nie jakieś tam przedszkole. O tak, westchnęli ciężko. Dziwne, pierwszy raz byli w zgodzie z moją opinią... Dalej » « Wstecz |
|