Wspomnienia Jana Felicjana... cz.7

 

Dalej »

« Wstecz

Moja pierwsza i ostatnia (chyba) komunia święta...

A było to tak. Po zakończeniu całego cyklu iniekcji penicylinowych i odleżeniu co swoje, tytułem rekonwalescencji, oraz po odrobieniu zaległości programowych jakie powstały w moim nauczaniu, Rada Nadzorcza podjęła jednomyślnie decyzję o wznowieniu przez moją skromną osobę kontynuowania nauki. Była to klasa prawdopodobnie druga. Wydarzeń pomiędzy klasą pierwszą i drugą zwyczajnie, po ludzku nie pamiętam. Nie chcę również bawić się w kombatantów dowolnego okresu dziejowego Polski i przypominania sobie rzeczy, których zwyczajnie nigdy nie było. Pewne jest natomiast, że  wtedy nie żył już nasz Wielki Ojciec Narodów Józef Wissarionowicz Stalin, żył natomiast z całą pewnością Bolesław Bierut (zmarł 12 marca 1956r). Również, wbrew temu co głoszą styropianowi kombatanci, w szkołach nauczana była religia. Była z całą pewnością, bo ja byłem nauczany w Szkole Podstawowej Nr 3 tego przedmiotu...

Religii nauczał prawdziwy ksiądz, nazwiskiem Sadza, który dał się poznać społeczności uczniowskiej od nienajlepszej strony. Jego osobowość bardziej pasowałaby do ówcześnie panującego wszędzie Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego niż na sługę bożą, a już za żadne skarby świata nie powinien być dopuszczony do kontaktu z dziećmi czy młodzieżą. Jego dalsze uczynki wiele lat później zakończone wyrzuceniem obywatela z łona Kościoła, udowadniają tylko postawioną tu tezę. Ksiądz Sadza robił wszystko, aby dziatwa, w tym także moja skromna osoba, znienawidziła lekcje religii i wszystko co związane było z tym tematem. To wiadomo teraz, ale wtedy nikt nie śmiał nawet głośniej kwiknąć, pomimo, że były to czasy określane dzisiaj jako stalinowskie, czasy gdzie za cichutko wyrażone powątpiewanie w kierowniczą rolę mas robotniczo-chłopskich, sąsiad ubek wypisywał z miejsca bilet kolejowy w jedną stronę, klasa III, pociąg osobowo-towarowy, do kopalni uranu w Kowarach, ale na księdza powiedzieć nic nie było wolno. Wiem, że nic nie wiem, tyle mogę powiedzieć o atmosferze polityczno-religijnej tamtego okresu, a do współczesnych historyków czy też domorosłych politologów, którzy napisali pospiesznie podręczniki historii z których nauczane są moje dzieci, bardzo adekwatne jest inne powiedzenie Sokratesa: Jemu się zdaje, że coś wie, choć nic nie wie, a ja, ja nic nie wiem, tak mi się nawet i nie zdaje. Tak więc historią należy zajmować się z umiarem, bez zbytniej przesady...

No jak można dziecku narysować taki rysunek, takiego gniota i co ja miałem za to dostać ???Jak można się domyśleć z powyższego, moje nauczanie religii przebiegało nad wyraz opornie, ale na szczęście nie byłem w tym odosobniony. Fakt ten napawał ogromną troską mojego Ojca, który był bardzo religijny (do czasu) ponieważ i Jego Rodzina było silnie związana z Kościołem. Mnie zaś największą troską napawał zeszyt do religii, gdzie trzeba było rysować całe tabuny Aniołów, a to stojących, a to klęczących, Ojciec zaś nie miał ku temu specjalnych zdolności. Powodowało to moje liczne perturbacje z księdzem Sadzą, który lał mnie za te anioły gdzie popadnie i jeszcze nakazywał przychodzenie z Ojcem do szkoły. Z oczywistych względów nie powiadamiałem Ojca o ocenach jakie otrzymywał za swoją pracę, co stwarzało sytuację nieznośną. Powodowało to również pewne zwątpienie w siłę intelektualną mojego Rodzica, który rysunek techniczny opanowany miał do perfekcji, a świętego na klęczkach narysować nie potrafił, bo zamiast anioła wychodziła klacz źrebna siedząca na pierzynie. To było wielkie obciążenie dla mojej młodej duszyczki...

Biedna mama, która o wszystkim wiedziała, była między młotem a kowadłem. Ale miała też i obowiązki. Okazało się bowiem, że nauczenie mnie całego Katechizmu na pamięć, przekraczało nawet jej nieograniczone możliwości. Nie problem bowiem był w nauczeniu się Katechizmu na pamięć, ale ksiądz żądał od swoich owieczek interpretacji poszczególnych paragrafów, co niekiedy nie było wręcz możliwe. Szczególnie dla mnie trudny był zapis o cudzołożeniu, nie ma bowiem nic wspanialszego jak wpakować się do cieplutkiego łóżka Mamy i pospać jeszcze kilka minutek. Poza tym u nas w domu nie było łoży tylko tapczaniki, co spowodowało konflikt globalny z księdzem-katechetą, jak stwierdziłem wszem i wobec, że cudzotapczanowanie nie jest grzechem, bo po pierwsze tapczan to nie łoże, po drugie, tapczany są nasze, a nie kradzione, czyli cudze. Mój wywód, ze wszech miar rozsądny i prawnie umocowany, spowodował atak wścieklizny u księdza, który zlał mnie różańcem. Bóg ulitował się nad biedną duszyczką i różaniec pękł w końcu temu łotrowi, ale com dostał to mi nikt nie odbierze. Tego było już za wiele nawet dla mojego bogobojnego Ojca. Pokłusował do szkoły z zamiarem uduszenia tego klechy co to mu dziecko pobił. Na szczęście klecha już siedział w domu sług bożych, czyli na plebanii, natomiast zastał moją Wychowawczynię i Kierownika szkoły. To byli doświadczeni pedagodzy, którym udało się wyperswadować Ojcu pomysł uduszenia katechety, jako czyn nie ekologiczny. Zapewnili tatę, że rozmawiali już na temat metod księdza Sadzy z proboszczem parafii pod wezwaniem św. Józefa i od nowego roku sprawa powinna się rozwiązać. Ojciec się udobruchał, bo proboszczem był przemiły człowiek, o gołębim sercu, ksiądz Antoni Boratyński, z którym żyliśmy w przyjaźni. Ja szczególnie, bowiem ksiądz proboszcz też znalazł upodobanie w chorobach gardła, więc mieliśmy wspólne tematy.

Moje potyczki z księdzem Sadzą nie były odosobnione, wręcz można powiedzieć, że problemy mieli wszyscy. Wreszcie brać klasowa zagłosowała nogami i zwyczajnie w świecie nie przyszła na lekcję. No i się zaczęło...

A był to rok, kiedy dzieci przystępują do Pierwszej Komunii Świętej, co skutkuje nauczeniem się na pamięć jeszcze większej ilości coraz bardziej niezrozumiałych zwrotów i terminów. Katecheta miał nas w ręku. Okres przygotowania do Komunii wspominam jako jeden z najgorszych w moim życiu. Ciągłe choroby i zjadane przy tej okazji leki osłabiły zarówno mój organizm fizycznie jak i psychicznie. Terror jaki wprowadził katecheta, ogromne ilości materiału do nauczenia i strach, ciągle odczuwany strach przed niedopuszczeniem do Komunii, którym obficie raczył nas miłosierny sługa boży, pogarszały sytuację. Strach widziałem też u Rodziców, czyli moje akcja widać stały nie najlepiej.

Wreszcie przyszedł dzień wielkiej próby. Zagoniono nas wszystkich do kościoła parafialnego, ubranych jak do komunii, tam zaś poddano nas ciężkiej próbie Pierwszej Spowiedzi. Ja oczywiście przybyłem z wysoką temperaturą, całkowicie rozbity psychicznie, bowiem moje gardło powzięło decyzję o zachorowaniu na anginę. Odłożenie Pierwszej Spowiedzi okazało się być niemożliwe, bowiem ksiądz katecheta nie wyraził na to zgody, a ksiądz proboszcz przebywał akurat w sanatorium. Zatem na wpółprzytomny uklęknąłem przed konfesjonałem i próbowałem sprostać wymaganiom Kościoła. Jednak ze skutkiem mizernym. I stała się rzecz straszna. Oto katecheta wyskoczył z konfesjonału, jak diabeł na wiejskim odpuście z pudełka, i wymachując rękami wydzierał się nad biednym, skulonym chłopcem - bo oto on, ksiądz Sadza, wykrył heretyka, który śmiał być źle przygotowany na przyjęcie Pana. Apage ! ryczał z wykrzywioną nienawiścią twarzą, wydawać by się mogło, że ta nabrzmiała krwią twarz kapłana niebawem się rozpęknie na tysiące kawałków, które natychmiast połączą się na nowo, ale już pod postacią Złego... Jak skończył się wydzierać, zamilkł, wyciągnął tylko rękę w stronę drzwi kościoła, co było wstrząsającym widowiskiem nawet dla osób postronnych. Skulony, przerażony, przygięty do kościelnej posadzki, pod pręgierzem nieprzyjaznych oczu, w głuchej ciszy powlokłem się do drzwi bocznej nawy...

W domu osiągnąłem temperaturę prawie 40 stopni Celsjusza i przeniosłem się w niebyt, prawdopodobnie do czyśćca, bo do nieba nikt by mnie nie przyjął. Przynajmniej tak uważał namiestnik boży na ziemi, ksiądz Sadza. Oczywiście jak zwykle przybył niezawodny doktor Lewandowski, potem penicylina itd itp. Był to mój pierwszy w życiu oblany egzamin, jak się potem okazało wcale nie ostatni. Jednak żaden inny nie wywarł na mnie takiego wrażenia i nie był tak istotny dla mojego dalszego życia.

Po powrocie księdza proboszcza z sanatorium, Rodzice przedstawili Mu przebieg wydarzeń i ksiądz proboszcz korzystając ze swoich uprawnień dopuścił mnie do Pierwszej Komunii Świętej, która przebiegła już bez większych emocji. Wychodziłem z kościoła w milczeniu. Potem, po latach, wspominając ten moment, wiedziałem, że zarówno w moich Rodzicach jak i we mnie zaszły wielkie zmiany duchowe. Coś pękło... i razem w milczeniu przeżywaliśmy to pęknięcie. Jak każdy z nas potrafił.

Tradycyjnie po tej uroczystości wszyscy robiliśmy sobie zdjęcia na pamiątkę. Próbę czasu przetrwały trzy fotografie:


Jan F. Kurkiewicz z księdzem-katechetą Sadzą. Rok ok. 1956...Fotografia zbiorowa z księdzem-katechetą i księdzem Stradomskim...Jan F. Kurkiewicz, ksiądz-katecheta, Piotr Gromniak

Pierwsza od lewej przedstawia Jana Felicjana Kurkiewicza z księdzem-katechetą Sadzą. Środkowa fotografia, zbiorowa, z księdzem-katechetą i księdzem Stradomskim. Trzecia przedstawia Jana F. Kurkiewicza, księdza-katechetę i Piotra Gromniaka. Prawda, jacy byliśmy piękni ?

 

Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej; dnia 10 czerwca 1956 roku...

 

Zamieszczone fotografie, a szczególnie certyfikat "Pamiątka Pierwszej Komunii Świętej", z podpisami i pieczęcią parafii, zadają kłam rozpowszechnianym tu i ówdzie złośliwym informacjom, jakoby Jan Felicjan Kurkiewicz, nigdy Komunii Świętej nie przyjął, ponieważ podczas tej podniosłej uroczystości ugryzł kapłana w rękę i zanosząc się diabelskim chichotem uciekł ze świątyni. Jak widać z załączonych dokumentów jest to podłe kłamstwo, mające zdyskredytować moją osobę w oczach na wskroś katolickiego społeczeństwa.

 

Dalej »

« Wstecz

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.