Wspomnienia Jana Felicjana... cz.8

 

Dalej »

« Wstecz

Husaria a sprawa polska...

Wojciech Kossak, Husaria hetmana Chodkiewicza w obronie Chocimia (1621), 1936Biegłość w sztuce składania liter, którą posiadłem dzięki mozolnej pracy Mamy i jej niesamowitego uporu w realizacji rzeczy niemożliwych do zrealizowania, spowodowała w efekcie, że w tej trudnej sztuce umiejętności czytania nie miałem sobie równych, oczywiście w odpowiedniej kategorii wiekowej i wagowej. Ciągle prześladująca mnie angina też wpływała pozytywnie na ilość pochłanianych książek, jak również brak odpowiedniej jakości programów telewizyjnych, ponieważ telewizja nie była jeszcze znana tak powszechnie. Chyba jej jeszcze nie było wcale. Jako jeden z nielicznych uczniów, zapisany byłem do pobliskiej miejskiej biblioteki, skąd taszczyłem książki które pobierałem "na metry", tak jak obecnie zamawia się piwo w Wielkopolsce (dane wg TVP1).

Ponieważ personel biblioteczny był stosunkowo młody, nie miał czasu na zajmowanie się takim klientem jak ja, ale raczej, z powodu koedukacyjności, zajmował się wyłącznie sobą, więc brałem te knigi bez żadnej kontroli, jak popadnie. Korzystanie z katalogów w postaci skrzynek balkonowych do kwiatków zapełnionych karteluszkami, było bowiem bardzo niewdzięcznym zajęciem. Wpadłem więc na pomysł, aby faktycznie czytać regałami poczynając od pierwszego z brzegu. Ołówkiem zaznaczałem na półce odpowiedni odcinek, otwierałem teczkę i nakładałem tyle ile weszło lub raczej mogłem udźwignąć. Aby nie przeszkadzać kotłującemu się ze sobą personelowi, sam wyjmowałem fiszki, odkładałem na bok do kącika, a przy następnej wizycie wkładałem do oddawanych książek i wszystko grało. A i personel był mi za to bardzo wdzięczny...

Takie czytanie miało swoje wady i zalety, czy jak to się wtedy mawiało zady i walety. Czasami bowiem trafiało się na pozycję typu "Zmory" Zegadłowicza, która przekraczała moje możliwości intelektualne w jakie byłem wtedy wyposażony. Sceny z tej książki utkwiły mi w mojej pamięci peryferyjnej na całe życie, nigdy jednak nie udało mi się ich wdrożyć w praktyce :-). Były też i fakty pozytywne. Będąc na półce na literę "S" przeczytałem "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza, a opis ataku chorągwi husarskich na wojska krzyżackie w bitwie pod Grunwaldem czytałem wielokrotnie z wypiekami na twarzy. I tak jak moi rówieśnicy wiedzieli że zostaną strażakami, ormowcami czy też jak dziewczęta, pielęgniarkami, ja miałem pewność, że będę huzarem. Będę i basta. Co więcej, byłem pewien, że rozwiązania taktyczno-logistyczne stosowane w tej formacji wojsk będą przydatne w zastosowaniu do naszych szkolnych potyczek jakie codziennie staczaliśmy ze sobą na dużej przerwie. Mianowicie walki toczyły się na dużym korytarzu, gdzie husaria mogłaby nabrać słusznego impetu i zmiażdżyć bezlitośnie wroga, robiąc go  i kłując, zwalając z koni i tratując. Czy nie czujecie zapachu krwi i jęków pokonanych przeciwników?

Wszelkie walki były oczywiście zakazane przez komendanturę szkoły, ale w odróżnieniu od dzisiejszej młodzieży, nikt tym się zupełnie nie przejmował. Uważaliśmy nawet, że obecność zakazów "na wszystko" jest normalnym stanem szkoły. Bez zakazów żadna szkoła nie mogłaby istnieć i generalnie byłaby straszna nuda. Strach pomyśleć co mogłoby się wydarzyć bez zakazów, nakazów, regulaminów itp bredni, co robiłaby nasza biedna Wychowawczyni na lekcjach wychowawczych, gdyby nie czytała nam czego nie wolno. I co by mogło z nas potem wyrosnąć, jakieś aspołeczne jednostki, masoni, elementy antysyjonistyczne o liberalnym zabarwieniu, nic więcej...

Jak wynika z przeprowadzonych bardzo wnikliwie analiz, których jakość co najmniej dorównywała współczesnym ekspertyzom potwierdzającym słuszność zakupu muzealnych egzemplarzy F-16, husarz składa się z: konia, wojownika i uzbrojenia. Uzbrojenie odpada, bo pięciometrowej lancy nikt nie pozwoli wnieść do szkoły, szczególnie, że wejście pilnowane było przez wyjątkowo wrednego woźnego o nazwisku Wydra. To da się obejść, bowiem sprawne ręce zastąpią najlepsze nieraz wyposażenie. Wojowników ci u nas było dostatek, ale co z koniem? Przecież już jakiś angielski król wydzierał się po komnatach "królestwo za konia"... Co z tym koniem... Życie samo dostarcza prostych rozwiązań. Z pomocą przyszła grupa społeczna, nazywana "przerośnięci"...

Plagą i prawdziwym utrapieniem ówczesnych szkół podstawowych była grupa uczniów z premedytacja odmawiająca przyjmowania jakiejkolwiek wiedzy. Żeby nie wiem jak nauczyciele się starali, grupa ta powtarzała każdą klasę minimum dwa razy, a i tak pod koniec edukacji umieli przeczytać zaledwie markę papierosów i nazwę wina świeżo dowiezionego do pobliskiego sklepu spożywczego. Byli to zarówno chłopcy jak i dziewczęta, płeć nie odgrywała statystycznie większej roli. Niechęć do wiedzy była zazwyczaj dziedziczna, jak również skłonność do wyszukanych napitków z grupy win prostych o przykładowych nazwach: "Zemsta Bodzentyna", "Krew Sołtysa" itp. Jeżeli chodzi o wyroby tytoniowe, to preferowano papierosy "Sport", "Mazur". Nasza grupa tej wyluzowanej młodzieży wywodziła się głównie z baraków Kolonii Robotniczej oraz baraków WWA (Wytwórni Węgla Aktywowanego). Byli od nas starsi kilka lat, ważyli dwa razy więcej, a ponieważ nie obciążali swoich organizmów zbędnymi wiadomościami, to i wzrost mieli słuszny. Stąd nazwa "przerośnięci"...

Sprawę należało teraz omówić z przywódcą "przerośniętych", który szczęśliwie dla sprawy rezydował w naszej klasie. Był to kawał chłopa o nazwisku Mirosław S. Już przy drugiej kanapce Mirosław S. zapałał wielkim entuzjazmem do mojego pomysłu i w swojej szlachetności zaoferował się nawet, że będzie moim koniem. Z dużym trudem wdrapałem się na jego ramiona i tak dla treningu pokłusowaliśmy po szkolnym korytarzu, obalając po drodze kilku cywilów i innych ciurów obozowych, co to drylu wojskowego nie zaznali. Koń był zachwycony, jak i reszta przerośniętych. Zapanował zgiełk bowiem wszyscy na gwałt zaczęli dobierać sobie konie, tzn. konie zaczęły dobierać odpowiednich wojowników, jako, że to koń ponosił ciężar wojownika. Osobniki spasione mogły pozostać zaledwie piechurami. Uzgodniono zawartość obroku, konie okazały się dosyć wyrozumiałe i ograniczyły się tylko do dwóch kanapek na końskim łeb. Próba generalna nowej formacji miała się odbyć nazajutrz, na dużym korytarzu. Nie muszę dodawać, że noc miałem niespokojną...

 Nadszedł dzień wielkiej gali. Mój koń spożył wszystkie kanapki jakie miałem i rżał do mnie porozumiewawczo, sygnalizując, że jego forma jest wyśmienita. Nie mogliśmy się doczekać dzwonka na dużą przerwę. Pierwsze jego uderzenie wymiotło wszystkich na górny korytarz. Podział na Krzyżaków i wojska polskie ustalony był już wcześniej, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Krzyżacy mieli znacznie mniej husarii. Brakło koni. Ustawiliśmy się na końcach korytarza i po chwili ruszyli.

Z początku z wolna, konie i rycerze oswajali się z nową sytuacją, im bliżej środka korytarza tym szybciej aż w końcu ruszyliśmy kłusem. Już pierwsze zwarcie pokazało, co znaczy nowoczesna myśl techniczna. Pod naporem husarii pierwsze szeregi zmiotło z miejsca na parkiet. Konie gryzły i kopały, rycerze łapali przeciwników za co się da i ściągali na ziemie. Wrzask rannych unosił się pod sklepienie niebios. Tumult panował straszliwy. Wydawało się , że zwycięstwo jest pewne Ale jak mówi historia, na wojnie nic nie ma pewnego dopóki nie pochowa się z honorami ostatniego przeciwnika. Oto wali się na ziemię pierwszy koń przygniatając jeźdźca, za chwilę drugi. Okazało się, że pierwszy szereg Krzyżaków powstał z klęczek po pierwszym starciu i dawaj łapać konie za nogi, gryźć w łydki i drapać. Bardziej rasowe konie zaczęły się cofać przed tym podstępnym atakiem. Odwrót!! zawyłem jak mogłem najgłośniej. I o dziwo husaria jak jeden mąż (czy też jeden koń) zawróciła pod naszą ścianę, a Krzyżacy zostali na polu tam gdzie byli. I to był ich błąd.

Biegły w sztuce wojennej, wytłumaczyłem mojemu koniowi, co i jak. On przekazał to innym koniom. Uformowaliśmy ponownie oddział, wyrównaliśmy szyki i ruszyliśmy z miejsca ogromnym pędem wyjąc przy tym przeraźliwie. Plugawe krzyżactwo dało nogę i to ich całkowicie pogrążyło. Nikt przecież nie ma na plecach oczu, no chyba że nauczyciele i to też tylko niektóre gatunki, co bardziej złośliwe. Uderzenie miało straszliwe skutki. Przeciwnik został z całym impetem powalony na parkiet a kopyta końskie dokończyły reszty. Dzwonek na koniec przerwy pokazał przerażające obraz. Podłoga była zasłana rannymi, jęczącymi ludźmi. Nie było chłopa, który by się głośno nie darł. Z nosów, bańkami wydobywała się krew pomieszana ze śluzem, odzież poobrywana, oczy popodbijane. Victoria, Victoria. Oh, jak smakuje zwycięstwo !!!

Do klasy zwlekliśmy się z wielkim trudem i ze sporym opóźnieniem. Poszkodowanych w boju było bowiem co niemiara. Ja sam doznałem uszczerbku na zdrowiu umysłowym, bo mojego konia tak poniosło to wspaniałe zwycięstwo, że wjechał ze mną do klasy, zapominając, że drzwi mają jednak określoną wysokość. Moje szlachetne czoło zawadziło o górną framugę drzwi i z jękiem zwaliłem się na środek klasy, we łbie huczało mi przeokropnie, tak że nawet nie zauważyłem jak obecna już nauczycielka wywaliła mnie z wielkim wrzaskiem za drzwi. Tą nauczycielką (od fizyki) była Pani Seryńska, która z wyrzucania mnie za drzwi "akwarium" uczyniła swoiste hobby, tak więc nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Wręcz przeciwnie, bowiem łeb mnie bolał niemożebnie, miałem wybitego kciuka i złamany paznokieć.

Powlokłem się zatem z niekłamaną ulgą "na murek", czyli moje ulubione miejsce odbywania lekcji z fizyki, religii, rosyjskiego i innych przedmiotów, których nauczyciele nie potrafili znaleźć drogi do mojej skomplikowanej, a wrażliwej duszy. Z rozkoszą złożyłem swoje obolałe ciało na rozgrzanym słońcem murku, poczułem jak energia słoneczna powoli dociera do każdego zakątka mojej  steranej życiem powłoki cielesnej. Przez otwarte okna mojej klasy słychać było nieartykułowane wrzaski nauczycielki, a ja dochodziłem do siebie... zasypiałem... śniłem sen o potędze... Oto jestem na boisku szkolnym, w pełnej zbroi, koń narowisty, wiatr rozwiewa proporce na pikach. Jestem na czele potężnych szeregów husarii. Po drugiej stronie boiska milczące szpalery i regimenty najemnej piechoty holenderskiej i duńskiej, foremne prostokąty niemieckich knechtów, najeżone postawionymi na sztorc dzidami szykują się do odparcia ataku polskiej husarii. Podnoszę rękę do góry i za moment wydam okrzyk " W nich"...

Nie dane mi było poprowadzić do zwycięskiego boju kolejnych oddziałów. Zostałem bowiem brutalnie i bezceremonialnie obudzony potężnym szturchańcem.
- Mości Panie Kurkiewicz, nie uważasz, że jesteś wyjątkowo bezczelny z tym swoim wylegiwaniem się? Znowu wywalili cię za drzwi? - przez resztki uciekającego snu usłyszałem srogi głos Wychowawczyni.

Prawdopodobnie tak to mogło wygladać...A ten głos mógł zbudzić nawet umarłego, ocknąłem się natychmiast. Głos nie czekał na moje wyjaśnienia, tylko grzmiał dalej. Okazało się bowiem, ku mojemu wielkiemu zadziwieniu, że w czasie kiedy kołysał mnie w swoich ramionach sam Morfeusz, życie szkolne toczyło się nadal i to bardziej wartkim nurtem niż normalnie. A wszystko przez Panią Seryńską, która ocknęła się w połowie lekcji i zauważyła ze zgrozą, że słuchaczy w klasie jest też około połowa, jako że ta druga połowa przebywała w gabinecie pielęgniarki szkolnej, celem opatrzenia ran. Ponieważ fizyczka była osobą ascetyczną, o wyjątkowo rozbudowanej podejrzliwości, nie dając wiary wyjaśnieniom swoich owieczek, udała się tam osobiście.

Tamże zastała nie tylko tłum pojękujących uczniów smarowanych obficie jodyną i polewanych wodą utlenioną, jak również owijanych pracowicie w bandaże, ale także nauczyciela o nazwisku Tobera, całkiem nieźle poszkodowanego na głowie. Ten zaś opowiedział jej bajkę, jak to on Tobera, słysząc na korytarzu przerażające wrzaski i łomoty pozaziemskiego pochodzenia, uchylił drzwi od pokoju nauczycielskiego i przez powstałą szparę wystawił swoja puszkę mózgową oraz okulary, celem rozpatrzenia sytuacji. Wtedy drzwi się zamknęły z ogromną siłą i głowa wraz z szyją zostały po jednej stronie tzn. na korytarzu, a on sam, znaczy się Tobera pozostawał nadal w pokoju nauczycielskim. Dlatego też nie mógł powiadomić szanownego grona pedagogicznego o straszliwych rzeczach dziejących się na korytarzu. Teraz przyszedł celem opatrzenia ran jakich nabył uczestnicząc w swoim bohaterskim czynie...

To było już było za dużo nawet jak na percepcję nauczyciela fizyki, wyznającego światopogląd materialistyczny podczas pracy w szkole, a po godzinach będącego aktywnym członkiem Kółka Różańcowego. Odnajdując w sobie poczucie misji fizyczka pognała na skargę do Wychowawczyni. Ta zaś w pierwszym zdrowym odruchu uznała, że jeżeli coś się działo w szkole, nie mogło się dziać bez udziału mojej skromnej osoby. Ponieważ zaś moja skromna osoba nader często przebywała "na murku" Pani Wychowawczyni pierwsze kroki skierowała właśnie w tym kierunku, czyli "na murek". Wyrzuciwszy z siebie nagromadzony stres, Wychowawczyni nabrała głęboko powietrza i dopuściła mnie do głosu. Ja zaś w kilku słowach, po wojskowemu, skreśliłem obraz zaistniałej sytuacji, określiłem straty po obu stronach, wyrażając stosowne ubolewanie nad przypadkiem nauczyciela Tobery. Podczas swojej relacji starałem się oczywiście nie dramatyzować sytuacji, ponieważ cywile nie są odporni na opisy pola bitew. Bacznie też obserwowałem reakcje swojej słuchaczki, aby w porę zmienić nastrój relacji lub też wykonać szybki unik przed spodziewanym buchańcem. Całość przebiegała w spokojnej atmosferze, co było bardzo zadziwiające ponieważ Pani Wychowawczyni była osobą porywczą. Powiem szczerze, czułem się lekko zaniepokojony...

Znajomość psychologii mnie nie zawiodła.
- Jezus Maria - zakrzyknęła Wychowawczyni. - A co ty masz mordę cała granatową, co żeś sobie znowu zrobił? Możesz się poruszać?
No niby mogłem, ale dla lepszego efektu jak przechodziliśmy obok szeregu rannych i zwykłych obserwatorów, czyli gapiów, zataczałem się z lekka. Udaliśmy się bowiem do gabinetu pielęgniarek. Tam obmyto mi buzię (buzię, nie mordę), dokonano wstępnej obdukcji, policzono zęby i zalecono udanie się do domu pod opieką kolegi Zdzisława, który miał wybity obojczyk i zabandażowaną rękę unieruchomioną w geście hitlerowskiego pozdrowienia. I tak szliśmy przez ulicę Leopolda Staffa, ludzie przystawali, oglądali nas i kiwali ze współczuciem głowami. My zaś pokrótce omówiliśmy zmiany taktyczne jakie należałoby wprowadzić podczas następnych walk...

A w domu... jak to w domu. Ustaliliśmy z Mamą oficjalna wersję wydarzeń dla Ojca, po południu przybył doktor Lewandowski celem dokonania oględzin mojej już mocno granatowej buźki. Nic a nic nie interesował Go stan mojego zdrowia, cały czas próbując dociec jak mi się to udało zrobić . Natręt jeden. Na koniec zaordynował okłady z płynu Burowa, dwa dni leżenia i sobie poszedł. Ja w spokoju pomału się goiłem...

 

Dalej »

« Wstecz

 

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.