Nasza rodzina Wehikuł czasu
Nasze okolice
Rozmaitości
|
Wspomnienia Jana Felicjana... cz.9
Dalej » « Wstecz Szczepienie przeciwko chorobie Heinego-Medina - moja walka...
Goszczący często pod naszym dachem doktor Lewandowski wspomniał o nadchodzącej fali obowiązkowych szczepień przeciwko straszliwej chorobie Heinego-Medina, nazywanej inaczej paraliżem dziecięcym. Była to tak straszna choroba, że w moim domu nazwę wymieniało się szeptem, aby czasem Złego nie obudzić. Nasz kochany doktor bardzo sceptycznie podchodził do skuteczności tej szczepionki. Pisząc te słowa dzisiaj (01.2007) nie wiem czy Doktor posiadał nadprzyrodzone zdolności parapsychologiczne, czy był w kontakcie z Diabłem, czy też rozmawiał o tych sprawach bezpośrednio z Najwyższym Panem Wszystkiego. Bo to co mówił o tej szczepionce było zupełnie nieprawdopodobne, a fakty potwierdzające Jego słowa zostały ujawnione dopiero wiele lat po Jego śmierci... Na domiar złego nadchodząca partia szczepionki została wyprodukowana w Kraju Rad, co spowodowało u moich Rodziców niebywały atak złości pomieszanej z rozpaczą, jako, że z niewiadomych mi przyczyn, wszystko co pochodziło z tego kraju wiecznej szczęśliwości było traktowane z dużą ostrożnością. Reasumując, zostało mi wypisane stosowne zaświadczenie zwalniające mnie z tego zabiegu oraz zostałem zaprzysiężony, że bez względu na okoliczności nigdy się takiemu zabiegowi nie poddam. Ja ze wszystkim się zgodziłem dla świętego spokoju i natychmiast zapomniałem. Na swoje usprawiedliwienie chciałem tylko dodać, że gdybym chciał pamiętać wszelkie zakazy, nakazy, reguły postępowania oraz zasady, którymi powinienem kierować się w moim skromnym życiu, to te moje życie byłoby tak nieznośne, że powinno mi się je natychmiast odebrać... Ponieważ jestem jednak generalnie przeciwko zadawaniu śmierci, musiałem jakoś pogodzić te dwa żywioły: zakazy, nakazy i zasady z przyjemnością życia. Godziłem je, doznając naprzemian, a to pomroczności jasnej, a to amnezji... Ten dzień nie zapowiadał się nadzwyczajnie. Ot zwykły poranek, jak co dzień. Najpierw krótka potyczka z Mamą przy śniadaniu, negocjacje na temat czy pójść do szkoły, czy nie, które i tak nie przyniosły mi powodzenia, ja sam w zasadzie prowadziłem takie rozmowy jedynie rutynowo, żeby nie wyjść z wprawy. Nawet pomiaru temperatury nie zażądałem. Właściwie tego dnia nic mi w szkole nie zagrażało w sposób wyjątkowy. Sądzę, że właśnie takiego dnia jak ten dzisiaj, nic złego nie zapowiadającego, swój prezent, nazwany pieszczotliwie Little Boy, podarował mieszkańcom Hiroszimy, w imieniu narodu amerykańskiego, bombowiec Enola Gay... Ponoć tamten dzień w Hiroszimie zapowiadał się równie pogodnie, bowiem Stwórca nad wyraz ponoć lubi robić maluczkim niespodzianki... Lekcje w szkole rozpoczynał język polski, który bardzo lubiłem, więc nie marudząc więcej niż zwykle, pomaszerowałem do tej szkoły... Po drodze spotkałem kumpli, pogoniliśmy jakiegoś pierwszaka, obrzuciliśmy zgniłymi jabłkami jakiegoś wałęsającego się kota, ot zwykły dzień jak co dzień. Nic szczególnego. Dotarłem do klasy szczęśliwie omijając rodzinę woźnych Wydrów i zasiadłem w swoje ławce, obok Henia. Henio był jakiś nieswój, pewnie już zgłodniał, ale udało nam się złapać muchę, całkiem słusznych rozmiarów, o dużej rozpiętości skrzydeł, co oznaczało równie duży udźwig. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy przeznaczyć ją do użycia bojowego na lekcji fizyki. Na polskim nie mieliśmy odwagi, bowiem Pani Janiszewska budziła w nas niekłamany respekt. Mucha zastała schowana do odpowiedniego pudełka, co to zbudowaliśmy na lekcji arytmetyki. Teoretycznie w zamierzeniach pana od arytmetyki miał to być sześcian, ale było nie wiadomo co. Oczywiście ścianki pudełka pudełka były odpowiednio ponakłuwane wiele razy, aby naszej Enoli Gay zapewnić dopływ świeżego powietrza. Ponieważ zachowywaliśmy się trochę głośno ustalając założenia taktyczne dla złapanej muchy, Wychowawczyni kazała któremuś z nas czytać tzw. czytankę. Z tymi czytankami to dopiero były numery. Ja, mając na liczniku już kilkadziesiąt całkiem grubych i dużych książek, musiałem w szkole czytać tzw. czytanki, jak to Janko Muzykant rozwijał swój talent w oparciu o skrzypce. Jak to było możliwe to nie wiem, z tym jego talentem, bo do szkół nie uczęszczał. A na ten przykład taki Piotrek G. uczęszczał na lekcje gry na skrzypcach do mistrza nad mistrzami, niejakiego Antoniego Brzuszczyńskiego, emerytowanego kapelmistza 4 Pułku Piechoty Legionów (Bukówka), a jak coś już zagrał to szkliwo z zębów samo odpadało... a tamten, Janko Muzykant, samouk niby, tak świetnie grywał. Ani chybił kit nam wciskali pierwowo sorta. Starzy górale powiadali, że Sienkiewicz pisywał "ku pokrzepieniu serc..." to może i teraz ten tekst napisał, aby Piotra G. na duchu podtrzymać... co prawda nie pokrywa się to w czasie, ale może znał podobnie uzdolnionego chłopca w swoim życiu... Ale co to nas obchodzi, kazali czytać to i czytamy... najważniejsze, aby mucha się nie zestresowała, albo nie daj Boże nie zdechła. Czytamy o tym wiejskim jazzowym muzyku co to grywał w stylu country, ale myślami jesteśmy z naszą muchą, czy aby jej nie za duszno, albo może skrzydełka sobie nie ułamała w tym pudełku... że też to czytanie musiało wypaść w tak ważnym momencie... Tymczasem w klasie powstał jakiś szmer, jakieś gęganie, szuranie. Co za bezczelność, my tu czytamy dla społecznego dobra, a ta niewdzięczna, ciemna, niewykształcona masa, nawet nie zwraca na nas uwagi. Przestaliśmy oczywiście natychmiast czytać i nadstawiamy uszu o co biega. W klasie było trzy rzędy ławek, ale my niestety siedzieliśmy z Heniem w trzecim rzędzie od okna i w dodatku w pierwszej ławce. Tak nas urządzili. Jak coś się ciekawego działo za oknem, lub były jakieś newsy to zawsze dowiadywaliśmy się ostatni. A przerośnięci siedzieli jak jakieś lordy w ostatnich ławkach i dobrze było. Nawet ławki mieli dużo większe od naszych. Nikomu nie przeszkadzało, a zawsze gadali na głos, grali w karty, zajadali zdobyczne jadło... taka to była sprawiedliwość. Wreszcie dotarła do nas informacja, że przed szkołę zajechała sanitarka marki "Pobieda", wytaszczyli z niej jakieś paki i dwie paniusie. Paniusie były wylewnie witane przez nasze pielęgniarki. Przeszył mnie chłodny dreszcz, ale nadal nic nie przeczuwałem. Kiedyś też przyjechała "Pobieda" i zlali wtedy całą szkołę śmierdzącym lizolem, bo jakiś uczeń nisko urodzony wrzucił całkiem zdechłego kota do klasy, a ponieważ akurat wypadły ferie, to po feriach nie dało się wejść do budynku. Nazywało się to dezynfekcją, a śmierdziało... Dzisiaj jednak coś śmierdzącego wisiało w powietrzu. Mój wszechstronnie rozwinięty, parapsychologiczny umysł wyczuwał takie sytuacje. Zwierzyłem się z moich bliżej nie określonych obaw Heniowi. Henio oczywiście zanim zrozumiał zaśmiał się swoim tubalnym śmiechem i w moment znalazłem się za drzwiami. Na polskim ! Takie coś przytrafiło mi się pierwszy raz. Ale pies to ogryzł. Tym razem nie uwaliłem się na murku, ale ostrożnie przemykając pustymi korytarzami skierowałem się do gabinetu pielęgniarek, uważając aby nie trafić gdzieś na patrolującą Wydrę. Szczęśliwie dotarłem pod drzwi gabinetu i przystawiłem swoje misternie wykonane uszko do drzwi. A tam rejwach, szczękanie narzędzi mordu, śmiechy, tzw. szum informacyjny, który zawsze słychać w pomieszczeniach gdzie przebywają kobiety. Cała sztuka, aby z tego szumu wyłowić istotne informacje. I wyłowiłem. Będą szczepić. Jezusie Nazareński, szczepić ! Na co? Chyba jako jedyny w tej szkole, wykształciuch1 z dziedziny medycyny wiedziałem, że szczepić a szczepić to wielka różnica. Podregulowałem czułość mojego słuchu na maksimum i usłyszałem: paraliż dziecięcy. Nie zwracając uwagi na możliwość dekonspiracji pędem rzuciłem się do sali, z której dopiero co mnie wyrzucono. Wpadłem do środka i okropnym głosem zawołałem: będą szczepić na paraliż dziecięcy!... Pani Janiszewska coś tam do mnie, że nikt mnie tu nie zapraszał, czy coś w tym gatunku, ale już dopadłem do tornistra, zawartość na podłogę i dawaj szukać zaświadczenia co to mnie zwalniało z tego szczepienia. Przecież powinno być ! Pewnie Mama znów zapomniała, albo Ojciec, ręce mi się trzęsą, zeszyty rozlatują po podłodze, grzebię w nich na kolanach, może w książkach, ależ skąd w książkach nie może być! Jak ta Mama spakowała mi ten tornister, co ja teraz zrobię. Wiać! Za wszelka celę oddalić się z tego przeklętego budynku, z tej szkoły co dzieci mordują, wiać i to szybko... - Uciekać kto w Boga wierzy! - rzuciłem gromkim głosem i nie
zwracając uwagi na pozostawione mienie, rzuciłem się wielkim pędem w drzwi. Idziemy. Rozglądam się uważnie, szczególnie na obstawę nauczycielską, ale nikt na mnie jakiejś specjalnej uwagi nie zwraca. Dobra nasza. Po czynach Go poznacie, przebrzydli ubowcy, zbieranina nie nauczyciele, ja was urządzę... tak sobie mrucząc pod nosem doszliśmy do gabinetu pielęgniarskiego, czyli miejsca kaźni. Tutaj wybuchł tumult. Ciemna masa zobaczyła, że szczepionka jest w postaci zastrzyków w ramię i strach padł na tą hołotę. Sami przecież szli jak te baranki na ofiarę, moje serce było zatem jak głaz. Każdy podwijał rękaw i podstawiał ramię, a te siostry miłosierdzia wbijały z zaciekłością igły strzykawek. Dla niektórych to był pierwszy zastrzyk w życiu. Mnie tam nie nowina, zastrzyki miałem opanowane, mnie chodziło o zawartość... Jak miała być moja kolej z dużą wprawą wywróciłem cały ten stolik ze szklanym blatem, popchnąłem szafkę i rzuciłem się do ucieczki. Po drodze wywaliłem jeszcze jedną szafę, przewróciłem pojemnik z watą i pognałem ku wolności, ku życiu... Niestety nie mogłem uciec z budynku, bowiem przebrzydłe Wydry pozamykały wszystkie wyjścia. Chowałem się zatem po różnych kryjówkach, a to pod schodami, a to przy umywalni, gdzie smród był taki, że żadne żywe stworzenie nie miało prawa przeżyć bez maski tlenowej. Wszystko na nic. Okazało się bowiem, że nauczyciele poszczuli na mnie moich własnych kolegów, tych co uważałem za przyjaciół. Wszyscy uczniowie byli zaangażowani w tropienie mojej osoby. To bardzo bolało, nic dziwnego, że tak łatwo oddaliśmy Polskę w ręce robotniczo-chłopskie... Skutek łapanki był łatwy do przewidzenia. Zostałem schwytany i niesiono mnie jak dzikie zwierzę, triumfalnie. Ja gryzłem, kopałem, drapałem, ale wg starego przysłowia "Non Hercules contra plurels", co w tłumaczeniu na polski brzmi mniej więcej tak "I Hercules dupa, gdy ludzi kupa"... W gabinecie, który wyglądał jak jeden wielki śmietnik, usiłowałem wytłumaczyć, że mnie nie wolno szczepić, że mam zaświadczenie... ale mogłem gadać sobie a muzom... Nie poddawałem się jednak. Jak stalowa igła zanurzyła się w moim ciałku, a
tłok wciskał truciznę, przypomniało mi się jedno z opowiadań Ojca
o przesłuchaniach na UB, o więźniach którzy potrafili wytrzymać nawet zastrzyki
z kardiazolu. Jak tylko igła opuściła moje przedramię, wbiłem się ustami w rankę
i wysysałem truciznę z ramienia, wypluwając to co udało się wyssać. Mordercy
oniemieli. Wyplułem tego całkiem sporo, a oni stali oniemiali jak słupy soli.
Bilans profilaktycznego szczepienia był tragiczny. Kilkoro dzieci zmarło, zaś te które przeżyły zostały kalekami do końca swoich dni. Oczywiście całe społeczeństwo winą obarczyło producenta szczepionki, czyli nasz bratni Związek Radziecki. Dopiero po dziesięcioleciach okazało się, że niesłusznie... O ukrywanych skutkach ubocznych szczepień prosimy czytać pod linkiem:
Dalej » « Wstecz
--------- Przypis redakcji Kurkiewicz Family: 1. wykształciuchy - pogardliwie; wyraz używany potocznie przez ówczesną społeczność niskiego stanu, pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, lumpenproletariat i tzw. element, w stosunku do ludzi posiadających wykształcenie zdobyte na renomowanych uczelniach. W roku 2006, za czasów IV RP powszechnie używany w służbach dyplomatycznych i parlamentarnych. Zwrot ten kandydował do złotego medalu jako Wyraz Roku 2006. ---------
|
|