Wspomnienia Jana Felicjana... cz.10

 

Dalej »

« Wstecz

Polowanie na perliczki...

Każdy z nas widział się tak...Wydarzenia jakie się wydarzyły w związku z akcją szczepień ochronnych, szczególnie zaś rola jaką odegrała tzw. społeczność uczniowska za cichym przyzwoleniem kadry nauczycielskiej, zaważyły bardzo na mojej psychice. Po raz pierwszy w życiu zetchnąłem się bowiem  ze zjawiskiem, zwanym w świecie dorosłych "psychologią tłumu" i było to dla mnie szokujące. Używając, obecnego, dętego języka, śmiało mógłbym nazwać doznane przeżycia jako traumatyczne. Wtedy po raz pierwszy w życiu poznałem uczucie zawodu i wielkiego rozczarowania postawą społeczeństwa, które nie spełniło oczekiwanych standardów. Wtedy po raz pierwszy, co nie znaczy, że ostatni... Oczywiście życie szkolne toczyło się normalnym torem, wybuchały różnego rodzaju afery, ale to już nie było to co dawniej...
Aby się odreagować, jeszcze bardziej pogrążyłem się w księgach, a na pierwsze miejsce wysunęły się w tym okresie powieści Karola Maya. Takie dzieła jak: Winnetou, Old Surehand, Old Shatterhand i inne, pobudzały moją wyobraźnię do stanów graniczących z ekstazą. Nic tylko bym natychmiast spakował swoje manatki i natychmiast wyjechał za Wielką Wodę. Niestety, wiedziałem już, że ten świat nie istnieje. Wielki Biały Brat wymordował naturalnych mieszkańców obu Ameryk bardzo starannie. Tych co nie zdążył wymordować, zamknął w rezerwatach, czyli ogrodach zoologicznych dla bogatych białych turystów... pozostała więc tylko własna wyobraźnia. W owym czasie powstało wiele ekranizacji wg powieści Karola Maya, których projekcje w miejscowym kinie "Świt" cieszyły się ogromną popularnością. Czytelnictwo, kino i radio na tyle spropagowały bohaterów książek Karola Maya, że każda szanująca się grupa chłopaków chodziła uzbrojona w łuki, tomahawki, dzidy i inną broń Apaczów, Siuksów czy innych Irokezów. My też nie byliśmy gorsi, wręcz przeciwnie...

Takim poczynaniom sprzyjało położenie naszej dzielnicy mieszkaniowej, która mieściła się dosłownie kilkaset metrów od pokręconego koryta rzeki Kamiennej, zwanej Starą, Dzikich Pól, pełnego tajemnic Lasku Koperka, wreszcie starego, porośniętego drzewami cmentarza, no i oczywiście prosektorium, o którym to miejscu opowiadano naprawdę przerażające historie... Ludziom wychowanym wśród blokowisk, gdzie główną atrakcją był trzepak, no może śmietnik, nawet trudno sobie wyobrazić jakie przygody można przeżywać w prawdziwym otoczeniu przyrody... oni nigdy nie byli na polowaniu z łukami, dzidami i procami. Jaka to radość wojownika, któremu udało się z łuku trafić dorodnego indyka, upolować dzidą tapira czy też nawet postrzelić z procy Bladą Twarz. Toteż wyprawy do Lasku Koperka, a nawet aż za cmentarz, gdzie mieszkała Blada Twarz nosząca nazwisko Sikorowa, należało do naszych najbardziej krwawych wypraw...

perliczka w całej krasie... czy można mieć głupszy wyraz twarzy ??? Ranczo Sikorowej było położone dosyć daleko, bo za przychodnią i drugą częścią parku. Aby się do niego dostać trzeba było, chcąc nie chcąc, przejść tuż obok prosektorium, co już było wielkim wyczynem. Sikorowa hodowała wszelakie ptactwo:  indyki, kaczki, gęsi. kury no i naszego najtrudniejszego przeciwnika - perliczki. Miała też całkiem dużego psa. Wielki Bóg wymyślił to głupie szczekające bez opamiętania stworzenie na nasze wieczne utrapienie. Ranczo Sikorowej stanowiło dla nas wieczysty cel napadów, uczestnictwo w takim ataku było wielce nobilitujące dla każdego uczestnika. Żeby nie wiem jak towarzystwo było znudzone i zmęczone codziennością życia, hasło "idziemy na Sikorową" pobudzało do życia największą niezgułę i patentowanego lenia. Napady na rancho Sikorowej realizowane były przeważnie przez elitarną grupę wojowników, tak elitarną, ze pozwolę sobie wymienić ich tutaj z imienia i nazwiska. Byli to: Zdzisław Witakowski, Piotr Gromniak, Janusz Kruczyński, Zbigniew Malczewski, Janusz Bartoszewicz no i moja skromna osoba, czyli Jan F. Kurkiewicz... czasami dołączali do nas zaproszeni goście, ale bywało to bardzo sporadycznie, bowiem polowanie na ptactwo Sikorowej należało do bardzo, a to bardzo niebezpiecznych i wymagało odpowiedniego sprzętu, odpowiedniego przygotowania psychofizycznego, jak również znajomości topografii. Sikorowa była bowiem niezwykle czujna, miała daleko wysunięte czujki w postaci tresowanych perliczek. Bardzo często starannie przemyślany atak załamywał się przez te rozgdakane perliczki, które w ten sposób ostrzegały Sikorową przed nadchodzącą falangą wojowników. Wtedy Sikorowa łapała za sztachetę, spuszczała ze sznurka psią kreaturę  i potrafiła odeprzeć atak, a nawet nieźle nas pogonić. Dlatego też, perliczki były uznawane za najpodlejszy gatunek ptactwa na tej ziemi...

Ogromnym utrudnieniem dla nas, prowadzących działania zaczepne w walce z Sikorową, było lekceważenie przez Bladą Twarz ustaleń konwencji międzynarodowych, szczególnie zaś postanowień konwencji genewskich. Wyjątkowo dotkliwe było niestosowanie się obsady rancza Sikorowej do postanowień w zakresie praw jeńców wojennych oraz stosowanie gazów bojowych. Na ranczu poza ptactwem wszelkiego autoramentu trzymane były również tapiry i warchlaki, produkujące niezliczone ilości gnoju. Ponieważ Sikorowa  była zupełnie nie uzależniona od higieny, w okresie pory deszczowej nieczystości wylewały się z jej posiadłości na ulicę Cmentarną i dalej. W przypadku niekorzystnego kierunku wiatru smród był tak poważny i o tak wysokim stężeniu, że potrafił powalić na ziemię najbardziej odpornego wojownika. Zdaniem znawców iperyt przy środkach stosowanych przez Sikorową to mały pikuś. Wielką wartość bojową smrodu w niszczeniu siły żywej docenił dopiero wiele dziesięcioleci później wielki obrońca demokracji zza Wielkiej Wody, wykładając wiele miliardów dolarów na badania nad tym dziwacznym środkiem bojowym. Pieniądze wyrzucone w błoto, bo przecież wystarczyło nas zapytać... Nie piszę o tym dlatego, że w ten czy inny sposób chciałbym usprawiedliwić sporą liczbę załamanych ataków, ale pragnę podkreślić z jakimi to trudnościami przychodziło nam  walczyć, tym bardziej, że nasze wyposażenie techniczne było stosunkowo ubogie...

Piotr G. uzbrojony w broń krótką i zamaskowany chustą na poligonie ćwiczebnym...Widać to szczególnie na zamieszczonej po lewej stronie fotografii, przedstawiającej typowego wojownika uzbrojonego w broń krótka i dokładnie zamaskowanego w celu utrudnienia rozpoznania. Fotografia przedstawia typową scenę z poligonu ćwiczebnego zlokalizowanego w Lasku Koperka. Jak widać, lekko nie było... Nikt jednak się nie oszczędzał i na ćwiczeniach dawaliśmy z siebie wszystko. Podczas zajęć szczególną uwagę kładziono na szybkość biegania oraz zwrotność, co w naszej indiańskiej gwarze oznaczało "szybkość oddalania się na z góry upatrzone pozycje "... Niestety, takie warianty należało przerabiać wyjątkowo starannie, gdyż w praktyce działań bojowych prowadzonych przeciwko Sikorowej  i całej jej bandzie perliczek, nie licząc psa, zdarzały się nam nader często... Kontrataki tej bandy pod wodzą wściekłej squaw były zabójczo skuteczne i żadne nasze bojowe okrzyki w stylu " no pasaran " nic nie skutkowały, a raczej skutkowały tak samo jak podczas wojny domowej w Hiszpanii...
Patrząc retrospektywnie, nasze działania najczęściej kończyły się podobnie jak wszelkie działania o charakterze wojskowym podejmowane wiele lat później przez Wielkiego Brata zza równie Wielkiej Wody, czyli zwyczajnie dawaliśmy "całą wstecz "... Wracaliśmy z naszych morderczych ćwiczeń umordowani, umorusani w podartych niejednokrotnie ubraniach, a i siniaków nie brakowało. Jednak cel był wzniosły i to nas trzymało w ryzach. Mieliśmy bowiem świadomość, że "bój to będzie nasz ostatni"... Czas konfrontacji zbliżał się przecież nieubłaganie... Wreszcie nadszedł ten dzień, godzina "0" wybiła...

***

Pierwszy biegł wojownik Janusz B. kryptonim "Bartek", dyszał ciężko, słychać było jak coś wykrzykiwał i biegł co sił uzbrojony jedynie w drewnianą dzidę dalekiego zasięgu, długą na dwa metry. Kierunek obrał niby słuszny, bo kierował się teoretycznie w stronę miejsca zamieszkania, ale nad trasą nie pomyślał. Biegł alejką parkową, równolegle do ulicy Armii Ludowej, obok kina "Świt", czyli trasą najbardziej uczęszczaną przez mieszkańców tej dzielnicy. Po obydwóch stronach alejki rósł śnieguliczkowy żywopłot i można było kłusować jedynie przed siebie. Na domiar złego, alejka od strony ulicy odgrodzona była drewnianym parkanem całkiem słusznej wysokości. Bartek był już prawie na końcu alejki i kierował swój wzrok w kierunku baraków, odskoczył zatem na sporą odległość.

Za Bartkiem zataczając się i klucząc kuśtykałem ja osobiście, nie wiedząc czemu obrawszy tę samą drogę co Bartek. Byłem dopiero na wysokości kina „Świt” kiedy od ulicy przez przejście w parkanie wpadł na moją osobę milicjant w pełnym umundurowaniu z czapką na głowie. Z całą pewnością był na służbie. Ja niestety byłem zupełnie bez broni, którą prawdopodobnie  postradałem w trakcie pogoni za Bartkiem. Ostatkiem sił skręciłem w prawo i puściłem się poprzeczną alejką w kierunku mojego domu. Byłem pewien, że już po mnie, że ten przedstawiciel prawa niechybnie mnie pojmie, a nawet może obije pałą. Lecz stała się rzecz bardzo dziwna. Stróż prawa całkowicie zignorował moją osobę i pognał za Bartkiem, ja zaś dla zmylenia przeciwnika, zawróciłem w kierunku ogromniastej parkowej altany i pod nią zająłem z góry upatrzone stanowisko obserwacyjne. Nie było to miejsce ani schludne, ani wygodne, cuchnęło bowiem przerażająco na wszelkie możliwe sposoby, jako że miejscowy establishment oraz klasa robotniczo-chłopska załatwiała w jej cieniu swoje fizjologiczne potrzeby, a piwo wówczas było marnej jakości, a i denaturat był raczej mocniejszy niż obecnie. Psy i koty też z niewiadomych przyczyn upatrzyły sobie to miejsce. Ale obowiązek nakazywał tam być, tym bardziej, że miejsce to było wymarzone do obserwacji przedpola...

Mym oczom ukazał się porażający widok. Oto zobaczyłem jak Zdzisław W. kryptonim "Zdzisiek" prowadzony był, a raczej wleczony, za ucho przez naszego odwiecznego wroga Sikorową, w towarzystwie dwóch wściekle ujadających psów oraz kilku nieznanych mi bliżej obwiesiów. Widziałem całą tragedię pojmanego wojownika, oraz odrażające zachowanie się towarzyszącej mu grupy. Zdzisiek był poszturchiwany i popychany, ale jego postawa była nienaganna. Odmawiał zeznań na tematy związane z rodziną, jak również nie podawał swojego pseudonimu. Niestety miejsce w którym przetrzymywany był pojmany jeniec, było miejscem niezwykle ruchliwym (obok był Ośrodek Zdrowia) i niezadługo ktoś z przechodniów rozpoznał naszego dzielnego wojownika. Sikorowej w to graj. Zaczęła wlec nieszczęśnika w kierunku jego domu, który stał kilkanaście metrów od zbiegowiska jakie już się zdążyło utworzyć. Zaciągnęli biedne dziecko na jego własne podwórko. Całe szczęście w nieszczęściu, że w domu była tylko babcia Zdziśka, kobieta starszawa i trochę już przygłucha. Była szansa, że na skutek takiego zbiegu okoliczności śledztwo utknie w miejscu. I tak się też i stało. Sikorowa na widok nobliwej staruszki przestała się wydzierać, krzyczeć, pomstować, machać rękami i po pewnym czasie wszystko ucichło. Korzystając z uspokojenia sytuacji, wylazłem spod altany i powlokłem się do domu, niepewny niczego. Jedno tylko było pewne. Kolejna wyprawa uległa rozbiciu i sądząc po poniesionych stratach następnych wypraw już nie będzie... nasze ugrupowanie nie podniesie się po takim pogromie... tyle ćwiczeń, tyle przygotowań i wszystko na nic. W domu, pochlipując na wszelki wypadek, zostałem przez mamę wymyty i nakarmiony. Przebrany też zostałem w nowe ubranko, bo ponoć śmierdziałem jak skunks, albo nawet gorzej. A wszystko to odbyło się dzięki Bogu, przed przyjściem z pracy mojego Ojca, co miało ogromne znaczenie dla dalszego biegu wydarzeń, a raczej można powiedzieć, że dzięki temu nie było dalszego biegu wydarzeń...

Jednak kładłem się spać cały roztrzęsiony; nic nie wiedziałem o dalszych losach moich towarzyszy broni, co się z nimi dalej dzieje. Zachowując bowiem zasady ścisłej konspiracji już wcześniej postanowiliśmy w razie ewentualnych niepowodzeń unikać wszelkich pozaszkolnych  kontaktów. Zatem dopiero w szkole możemy pogadać, jak nam nauczyciele nie będą za bardzo przeszkadzać, na co liczyć zbytnio nie było można... całkowicie zdezorientowany długo nie mogłem zasnąć. W nocy śniło mi się, że jestem łamany kołem, a całe stado gadających ludzkim językiem  perliczek dziobie moje biedne ciałko, na które ta wściekła squaw posypała mokre ziarna pszenicy. Pierwszy raz w swoim życiu obudziłem się i z ulgą stwierdziłem, że pora do szkoły. Co też nieszczęście może z normalnego człowieka zrobić...

Zjadłem szybko swoją porcję owsianki, tfuj, tak szybko i bez komentarzy, że aż mama była cała zadziwiona.
- Janeczku, może się źle czujesz
- zapytała z troską w głosie.
- Ależ gdzie tam
- odpowiedziałem szybko, bo licho nie śpi i jeszcze by mnie do łóżka położyli. Muszę uważać na swoje reakcje, pomyślałem sobie. Nadgorliwość też jest podejrzana... - zjadłem szybko bo ta owsianka była przypalona i miała krupy poza tym.
- No trochę była
- odpowiedziała mama z widoczną ulgą i wszystko wróciło na utarte szlaki.
Do szkoły gnałem jak nigdy. Po drodze spotkałem jednego z uczestników naszej eskapady niejakiego Janusza K. kryptonim "Kruko", ale on też nic nie wiedział, bo po załamaniu się naszego ataku oddalił się szybko i w całkiem innym kierunku niż działała wściekła squaw.

W szkole udało mi się przemknąć koło woźnych Wydrów bez specjalnych zakłóceń i wpadłem do klasy. Niestety pierwszy był polski z Panią Wychowawczynią więc o wymianie informacji nie było mowy. Kątem oka tylko sprawdziłem obecność - strat w ludziach nie było. Lekcja była tragicznie nudna o jakimś wiejskim muzykancie, co to sprzęt grający z karczmy podprowadził bo grać mu się na nim zachciało. Oczywiście zaraz go wsiowi ormowcy złapali, na UB zaprowadzili, a stamtąd to wiadomo, na cmentarz chłopaczyna ino się nadawał. I pomyśleć, że taką kichę sam Sienkiewicz napisał, ten specjalista od urzędowych tekstów "ku pokrzepieniu serc"... Nic tylko musiał to za karę napisać, albo kogoś najmał, a nie dopilnował i tak to wyszło. Całe dwie godziny lekcyjne rozważaliśmy ten niecny uczynek wiejskiego chłopaczyny, aż w końcu dzwonek. Hura, zakrzyczały serca nasze i biegiem pod schody na naradę.

A tam Sodoma i Gomora. Wszyscy się oskarżają, kłócą, wyzywają od zdrajców, tchórzy i takich tam innych. Teraz ferajna taka mądra, ale podczas akcji to skrzydła spóźniły się i zostały w tyle. Dlatego nas wściekła squaw pokonała. Nagle jak na mnie Zdzisiek  nie wyskoczy z oskarżeniem, że on został złapany przeze mnie, bo nie mógł uciekać ze śmiechu. No ciekawa teoria, pomyślałem. Niby co cię tak rozśmieszyło, że dałeś się złapać jak nowicjusz, postawiłem pytanie. A on do mnie, że jak ja uciekałem, to wszystko po drodze wyrzucałem, nawet chusteczkę do nosa. On biedny za mną gonił i zbierał moje rzeczy. Dlatego wściekła squaw go złapała. No aż mnie zatkało na taką bezczelność. Owszem, w trakcie wycofywania się, pozbywałem się ukradkiem sprzętu, aby po złapaniu nie było przeciwko mnie twardych dowodów - Ojciec tak zawsze mówił do tych gości co do nas wieczorami przychodzili: pamiętajcie, żeby was nie złapali z bronią, bo wtedy czapa. Ale co taki Zdzisiek może wiedzieć o prawdziwej działalności podziemnej. Od tej zniewagi oczy mi na wierzch wyszły, krwią nabiegły i złość taką poczułem, że z miejsca mu przyłożyłem w ucho. Traf chciał, że było to ucho już naderwane przez wściekłą squaw. Musiało go dobrze zaboleć, bo rozdarł się okropnym głosem i dawaj mnie okładać pięściami. To ja go znowu w to ucho i jeszcze  raz... kotłowanina powstała okrutna, krzyki, nieludzkie odgłosy. Nic dziwnego, że wpadły siły porządkowe w postaci małżeństwa Wydrów i nas rozgoniły. Czas już był zresztą najwyższy bo się lekcje już zaczęły...

Dyszałem ciężko od wysiłku i zniewag jakie doznałem, ale dzięki Opatrzności była to matma z panem P. kryptonim Popek, któremu się niedawno dziecko urodziło i na tą okoliczność ciągle był niemiłosiernie zaspany. Drzemał zatem chłopina na tej matmie, a my mogliśmy spokojnie ochłonąć po ostatnich wydarzeniach. Doszedłem do smutnego wniosku, że w kontaktach z kolegami należy być ostrożniejszym i raczej wszystko kilka razy przemyśleć zanim podejmie się jakąś decyzję. Zdzisiek już mnie raz zrobił w kuca podczas uroczystości bierzmowania, a ja wniosków z tamtego skandalu nie wyciągnąłem. No nic, do tematu jeszcze wrócimy. Ślubu z nim nie brałem... Wszystko przed nami, jak mawiają nauczyciele...
Tymczasem działania wojenne ze wściekłą squaw i tak muszą zostać odłożone, bowiem zbliżają się wakacje i siódma klasa. Ostatnio przeczytałem bardzo fajową książkę "Szatan z siódmej klasy" i zapamiętałem parę momentów, które można by wdrożyć w naszej szkole.

 

Dalej »

« Wstecz

 

 

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.