Wspomnienia Jana Felicjana... cz.11

 

« Wstecz

Wakacje - jak przetrwać

Opowieść o procy...

Na zakończenie mojej edukacji w klasie szóstej, otrzymałem pokwitowanie zwane pospolicie "świadectwem ukończenia". No więc ukończyłem szóstą klasę i otrzymałem promocję do klasy siódmej. W domu nikt nie podzielał mojego entuzjazmu, narzekając na cyfry powypisywane przy nazwach poszczególnych przedmiotów. Moi Rodzice nie pojmowali, że jak coś dają w promocji, to nie można wymagać cudów. A właśnie  ich jedyny syn otrzymał promocję do klasy siódmej. We wszystkich domach panowała radość z tego powodu, a u mnie jak na pogrzebie. Szczególnie Ojciec wymyślał dla mnie coraz to nowe stanowiska jakie mogę objąć po ukończeniu klasy siódmej, czyli otrzymując wykształcenie podstawowe. Miałem być zamiataczem ulic (w życiu nie widziałem żeby ktoś ulicę zamiatał), a to miałem psom szyć buty, a to zbierać śmiecie, aby na koniec dokończyć żywota na śmietniku... zupełna paranoja. Jak Naczelnym Dyrektorem Jego ukochanej fabryki, co to bez niego niechybnie by stanęła, był szewc, niepiśmienny i nieczytaty to było dobrze? Był co prawda dosyć krótko, ale był. No to ja, będąc absolwentem szkoły podstawowej mogę pełnić równie podstawowe obowiązki jak np. dyrektor tejże fabryki. Umiem pisać i czytać bardzo biegle, a jeszcze będę pobierał nauki przez całą siódma klasę. A Ojciec swoje.... taki typowy konflikt pokoleń, każde mądre, wykształcone i nad wyraz rozgarnięte dziecko musi przez to przejść, nie ma rady.

Aby się odreagować przeczytałem jeszcze raz książkę Kornela Makuszyńskiego "Szatan z siódmej klasy".  W każdym razie, życie to ten gościu miał fajowe, nie takie jak ja. Potem przeczytałem jeszcze tego samego autora powieść "O dwóch takich co ukradli księżyc" i popadłem  w zadumę nad tym skomplikowanym światem dorosłych. Jak można młodzieży, czyli na ten przykład mnie, dawać za przykład dwóch bęcwałów, nierobów, leni patentowanych i zapewne burżujów, co to nawet księżyc społeczeństwu ukradli. Co mogło z takich nicponi wyrosnąć - tylko szkodniki społeczne.... Patrząc praktycznie, to mieć brata bliźniak nie jest takie złe: można na ten przykład podzielić trud nauczania na połowę i siedzieć w jednej ławce: jak nauczycielka zapyta o coś tam, jak zwykle zupełnie bez sensu, to odpowiada ten co umie. Przecież kto ich tam rozróżni. U nas w klasie też mieliśmy bliźniaczki: Bojkę i Kojkę Leśkiewiczówny i trudno je było rozróżnić. No, ale to były dziewczyny i na taki wymyślny sposób nauczania nigdy by samodzielnie nie wpadły. A już zapewne zaraz jedna na drugą by naskarżyła... Ten Makuszyński też jakiś pokręcony: raz pisze takie arcydzieło, a drugim razem propaguje postawy społecznie szkodliwe.

Po pierwszym tygodniu wakacji życie stało się przeraźliwie monotonne. No i ten ciągły nadzór Mamy... Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Nie miałem cioć, babć, dziadków i nie bardzo było gdzie się podzieć. Życie spędzałem w przydomowym ogródku na wyposażenie którego składały się grządki z jadalnymi warzywami, krzewy agrestu, kran z wodą (bardzo ważny element), dwa krzewy bzu oraz dwie jabłonki. Jedna z nich, zdziczała "papierówka" zwana kwasielcem do złudzenia przypominała widełki od procy. Tak. Od normalnej procy tylko takiej dużej, dla Goliata... jak są widełki, to już połowa roboty za nami. Janusz Bartoszewicz, wyjątkowo starannie ułożony chłopiec, zdobył gdzieś dziurawą dętkę od roweru. Dalej było prosto: dętka została rozcięta, jej końce przymocowane za pomocą drutu z sąsiedniego ogrodzenia i proca gotowa. Udaliśmy się na pobliską budowę po naboje. Przynieśliśmy dwie cegły, ciężkie jak licho. Z dużym nakładem pracy z tych dwóch cegieł zrobiliśmy cztery naboje. Była proca, były naboje i był problem. Proca była, jakby to powiedzieć, stacjonarna. Pomimo naszych wysiłków kwasielec nie dawał się obrócić i stał jak stał. Jedynym celem w zasięgu wzroku był sąsiedni dom oraz ogródek ze starą beczką na wodę. Cel doskonały.

Teraz padały krótkie, wojskowe komendy. Procę załaduj, naciągnij, cel, pal... półcegłówka wyskoczyła jak z procy (no bo to była przecież proca) i obracając się w powietrzu przeleciała obok beczki, ryjąc w grządce z marchewką sąsiadów. Działa, radość rozpierała nas wielka. Pierwszy raz się nie liczy: trzeba tylko lepiej napiąć, lepiej wycelować i beczka dziurawa. I znowu: ładuj, naciągnij, cel, pal... no, teraz to poszło. Jak na zwolnionym filmie większa połowa cegły leciała niby to wolno, ale leciała aż spotkała się z przeznaczeniem. A było to okno od łazienki sąsiedniego budynku. Nie tyle okno, co framuga okienna. To był mistrzowski strzał, nie każdy to potrafi. Całe okno wraz z naszą cegłówką wpadło z framugą do środka, szyby na zewnątrz, obudowa okna do wewnątrz. Wszystko według praw fizyki. Nie było tu miejsca na bylejakość. A huk jaki był, a wrzask tłuszczy zamieszkujące tamte lokum. W zasadzie nasza robota został wykonana, nic tu po nas. Ja udałem się do domu na zasłużony odpoczynek, a Bartek pocwałował w sobie tylko znanym kierunku...

Podczas gdy Bogu ducha winny odpoczywałem po trudach swoich dokonań, niczego się nie spodziewając, na zewnątrz mieszkania trwało dochodzenie prowadzone przez poszkodowaną rodzinę. Nie będę wymieniał tutaj z nazwiska, ale przecież i tak wszyscy wiedzą, że tam mieszkała rodzina Słoków. Poszkodowaną rodzinę,  w ich mniemaniu oczywiście, no bo co się niby stało. No, szkło trzeba tylko wprawić, a futryna i tak była stara i przegniła. Poza tym, dlaczego akurat ja miałem to zrobić. Nie można uprawiać samosądów: musi być solidne śledztwo, dochodzenie jak trzeba, no i dowody, dowody trzeba zebrać, żeby niewinne dziecko oskarżyć.... niestety dowody wisiały na kwasielcu w postaci tej nieszczęsnej dętki i świadczyły na naszą niekorzyść. Jak tylko Ojciec wrócił z pracy, to zanim umęczony mój rodzić ukochany doszedł do furtki to juz go ta tłuszcza dopadła i dawaj swoja wersję wydarzeń przedstawiać. I jakie bzdury przy okazji objawiali: a jakby tak ktoś dajmy na to był  w tej łazience... akurat. Jakby był to byśmy nie strzelali... nawet dziecko to rozumie.

Dalsza część nie jest zbyt frapująca, poza tym, że Ojciec dociekał skąd takie coś mogło się uplęgnąć, że on w moim wieku to itd. itp... sami wiecie jak to jest. Oczywiście wandale zniszczyli naszą inżynierską robotę, okno naprawili  i było spoko. Nie można było tak od razu, po co te wywody o moim pochodzeniu, to takie niewychowawcze. Bartka nie było przez kilka dni, ale tzw. sprawiedliwość dziejowa też go nie ominęła. Tak to jest, że ludzie obdarzeni wiedzą w połączeniu z kreatywnością, pomysłowością w działaniu, nie są rozumiani przez prostych ludzi...

Nałożono na mnie areszt domowy, zakaz opuszczania ogródka, szkoda tylko, że mnie do furtki za nogę na postronku nie przywiązali. Ot życie, życie.... A to był dopiero pierwszy tydzień wakacji, jak żyć dalej ???

 

Pogrzebanie żywcem Artura Gaika...

Siedząc tak uwięziony w swoim ogródku, kontrolowany co trochę przez czujne oko Mamy, realizowałem w skrycie domniemanie niejakiego Kartezjusza, które w moim własnym przekładzie brzmiało "myślę, więc jestem". Ten Kartezjusz  to nieźle kombinował, no bo godnie z tymi słowami ludzki umysł jest warunkiem naszej egzystencji i życia w świecie jaki oglądamy na co dzień. 
A przecież umysł miałem nieźle rozwinięty. Leżałem sobie na leżaku i patrząc w piękne niebo nade mną i chmurki co to się tworzyły, myślałem twórczo. A jak myślałem tzn. że byłem. Byłem zatem w zasadzie wolny, bo myśl moja mogła swobodnie opuszczać moje miejsce internowania. Zatem poruszałem się z prędkością podświetlą w czeluściach Wszechświata, bowiem akurat czytałem Trylogie Kosmiczną Borunia i Trepki, która wówczas wydawała mi się być najwspanialszą książką fantastyczno-naukową, czyli mówiąc współczesnym językiem science-fiction.

Prawdę mówiąc, między Bogiem a prawdą (dziwne powiedzenie, co to dorośli używają; wychodzi na to, że Bóg jest nieprawdą, skoro stoi po innej stronie niż prawda, a co jest pośrodku??? Chyba się strasznie zapętliłem, bo wszyscy wiedzą, że w środku jest zawsze no… no kupka po kotku). Muszę to zachować dla siebie, bo jakby tak ksiądz Sadza się dowiedział, to jak nic miałbym jeszcze jedną pałę, tzn. chciałem powiedzieć jeszcze jedną niezbyt wysoką ocenę. Tym razem z religii. No więc prawdę mówiąc kilka dziesięcioleci później, ta książka nadal wywiera na mnie duże wrażenie i cieszy się ogromnym wzięciem wśród czytających książki. Nie jest ich zbyt dużo, bo wg statystyk mniej niż 1 czytelnik na 100 mieszkańców, ale zawsze to coś.

Leżałem sobie więc na tym leżaczku, chmurki na błękicie płynęły powoli, przybierając coraz to inne kształty. Raz nawet zobaczyłem diabła, co to się na mnie bezczelnie gapił, ale zaraz przypłynęła inna chmurka o wyglądzie bałwana, co uspokoiło moje rozterki związane z diabłem, bo słowo bałwan nie było mi obce. Co za bałwan ze mnie, żeby się diabła bać i to w niebie. Przecież wg słów księdza katechety ja się nawet w piekle nie pozbieram, więc co tak górnolotnie o tym niebie. Wszystko to od tego upału i okropnej nudy. I co najgorsze nie widziałem rozwiązania dla mojej trudnej sytuacji życiowej w której się znalazłem. Inne dzieci pojechały sobie do dziadków na wieś, albo jakieś kolonie, a ja biedaczysko leżę na leżaku i przeokropnie się meczę. Nic tak nie męczy jak nic nie robienie. Oczywiście nic nie robienie czegoś pożytecznego, bo wieczorne podlewanie grządek Rodzice nazywają pracą, ale się mylą. To jest gehenna, mająca na celu złamanie mojego wzniosłego charakteru. Po takim podlewaniu cały jestem mokry i bezwzględnie muszę się kąpać, co jest czynnością nader nieprzyjemną. Przecież nawet dzikie koty wody unikają, jak diabeł święconej wody… tfu… co ja dzisiaj z tym diabłem.

Wstałem energicznie z leżaczka, podszedłem go grządki marchewek, z dużym nakładem energii wyciągnąłem trzy marchewki, celem ich konsumpcji. Dwie były niczego sobie, ale jedna całkiem niewydarzona, rachityczna jakaś, jakby ktoś specjalnie ją tam wsadził, aby podrywała dobre imię właściwej wielkości marchewek. Pewnie sabotaż miał tu miejsce. Odszczepieńca wyrzuciłem starannie za ogrodzenie, do sąsiedniego ogródka. W moim ogródku nie ma miejsca dla odszczepieńców marchewkowych. Marchewki umyłem pod kranem i rozpocząłem konsumpcję.

Jak tak stałem i chrupałem te marchewki spojrzałem w alejkę i własnym oczom nie mogłem uwierzyć. Oto w oddali zobaczyłem sylwetki Zdziśka Witakowskiego. i Artura Gaika idących w moim kierunki. Nie mogli iść w innym, bo alejka prowadziła tylko do mojego miejsca odosobnienia. Nie mogłem się mylić, bo Gaik był doskonałym punktem orientacyjnym w terenie, albowiem z niewiadomych przyczyn był okrutnie wyrośnięty od nas wszystkich. Ludzie nawet mówili, że to od nawozów sztucznych. Może i tak, ale grunt że tu idą. Coś się może zacznie dziać. Otworzyłem natychmiast furtkę z haczyka i grzecznie, jak przystało na kulturalnego obywatela, zaprosiłem ich do ogródka. A ci jak ta egipska szarańcza, do marchewek, potem do porzeczek, potem do agrestu. Ledwo to zniosłem, przecież wszystkiego nie zeżrą, tłumaczyłem sobie w duchu.

Jak minął pierwszy szok spowodowany zjawiskiem naszym narodowym, że cudze jest lepsze, bo przecież każdy z nich miał taki sam ogródek albo i lepszy, rozpoczęła się dyskusja. Tematem było dzieło pt. Księga urwisów, bardzo zacna encyklopedia wiedzy dla takich jak my, napisana fachowo przez niejakiego Edmunda Niziurskiego. Widać od razu, że gość znał się na rzeczy. Co ciekawe akcja toczyła się na Kielecczyźnie, czyli całkiem niedaleko naszego miasta, w korytarzach starej kopalni. Czy coś może być ciekawszego od starej kopalni??? Ideologicznie tekst też był słuszny, bowiem chłopcy tacy sami jak my, łapali wrednego, kapitalistycznego dywersanta, co to chciał kopalnię wysadzić w powietrze. Bo jak się nie jest trzymanym na postronku w ogródku przydomowym, to można dokonać wielu wielkich i chwalebnych czynów. O tych bohaterskich chłopcach nakręcono film pt. Tajemnica dzikiego szybu. Bardzo dobry film opowiadający o wspaniałym życiu, a nie o internowaniu w ogródku przydomowym.

W trakcie gorącej dyskusji, doszliśmy do wniosku, że kopalni co prawda nie mamy, ale możemy wykopać dziki szyb i pieczarę. Przykryć to od góry gałęziami i tam prowadzić podwójne życie. Tzn. śniadania, obiady, kolacje i noclegi w domach (nie po to musimy mieszkać z Rodzicami, aby zajmować się tak przyziemnymi problemami), potem zbiórka i prowadzenie podkopu do sąsiedniej altanki, co to nam się wydawała ogromnie podejrzana. To bardzo ważne zadanie.

Wyznaczyliśmy kijem wstępny obszar wykopu, z szopki wyjąłem sprzęt do kopania i rozpoczęliśmy prace. Okoliczności i miejsce zostały staranie dobrane. Znajdowało się ono pod jabłonkami, a od okna mojego domu zasłaniały nas krzewy bzu. Konspira musiała być zachowana, bo od czasu do czasu w oknie wychodzący na ogródek widziałem twarz Mamy, co to kontrolowała stan mojej resocjalizacji. Ja, biorąc pod uwagę, że to końcu jakby nie było mój ogródek oraz sprzęt górniczy, prowadziłem nadzór budowlany oraz odpowiadałem za organizacje pracy. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę, że zarówno Zdzisiek jak i Artur to były lenie patentowane i robić im się nie chciało. Co chwila wybuchały kłótnie i zamieszki, który więcej kopał, ale dawałem sobie z tym radę.

Dół powstał taki głęboki, że kopać mógł tylko Artur, bo głowa Zdziśka już dawno przestał z niego wystawać. Ledwośmy lebiegę z tej ziemianki wyciągnęli. Teraz Zdzisiek miał wykonywać prace porządkowe naziemne, polegające na usypywaniu wałów wokół ziemianki, gdzie w środku pracował w pocie czoła Artur. Warunki socjalne miał dobre, dostawał wodę do picia i nawet kalarepkę poświęciłem, aby mógł tam pracować. Pojawiły się trudności z wydobywaniem urobku, albowiem nie posiadaliśmy wiadra ani drabiny. Artur nabierał urobek na łopatę i wyrzucając na brzeg pieczary połowę, albo nawet większą połowę, wsypywał z powrotem do pieczary. Jednak przejściowe trudności logistyczne nie podłamały naszego ducha pracy i wszyscy dawali z siebie wszystko. Ja nawet więcej, bo musiałem wydzierać się na tych leni. W tej zapalczywości straciliśmy poczucie czasu, który przywrócił nam ryk syreny fabrycznej oznajmiający koniec pracy fabryki, czyli godzinę 15. Rany boskie, za dziesięć minut przyjdzie Ojciec, a tu wyrobisko nie zabezpieczone, wykop na wysokość Gaika, który w międzyczasie dokopał się do warstwy czarnoziemu kieleckiego, czyli czysto żółtego piasku, który już daleka rzucał się w oczy. Tylko nie panikować.
- Wyłaź z wyrobiska, na dzisiaj starczy. Musimy zabezpieczyć front robót - wrzasnąłem do Gaika. Artur stał tam na dole i wytrzeszczał te swoje przekrwione oczy, cały czerwony i upocony jak nieboskie stworzenie.
- Jak mam wyleźć, nie ma drabiny.
- No tak, teraz sobie o drabinie przypomniałeś. Ty się odpychaj nogami, a my złapiemy za ręce i jakoś cię wyciągniemy.
Złapaliśmy ze Zdziśkiem te brudne wyciągnięte kończyny Artura i ciągniemy ile sił. Ale był to, jak już wspominałem wyrośnięty, a jak wyrośnięty to i ciężki. Nic nam nie szło z tym wyciąganiem. A Ojciec pewnie za 5 minut będzie w ogródku. Jak się zaprzemy nogami, jak nie pociągniemy a tu nagle cała ściana pieczary obsunęła się do środka. A w środku kto, ano Artur Gaik. Teraz zamiast wielkiego dołu było zaledwie lekkie wklęśniecie z głową Artura po środku. Dziwnie wygląda taka sama głowa wyrastająca z ziemi. To jak jakaś hodowla miczurinowska, co to uczyliśmy się na lekcji przyrody. W dodatku ta głowa poruszała ustami, ale nic nie było słychać, tylko mamrotanie jakieś, a i kolor tej twarzo-głowy zmieniał się na taki szarawy.
- No, wyłaź szybko - poleciłem głowie należącej do Artura, ale ten ani myślał. Wydostał tylko jedną kończynę na powierzchnie i tak śmiesznie zaciskał i rozwierał palce. No i rób z takim cokolwiek, żadnej komunikacji ani więzi intelektualnej pomiędzy nami nie było. Wyszczerzył te swoje zębiska, oczy jeszcze bardziej wybałuszył i ani myślał wyłazić. A zepsuł cały dzień ciężkiej pracy, bo co wykopaliśmy to on, poprzez swoje absolutne niedołęstwo, zawalił w kilka sekund.
- Dobrze się bawicie chłopcy? - usłyszałem głos Ojca. No tak, bawimy się bardzo dobrze, tylko ten Gaik niepotrzebnie siedzi po dziurki w nosie w zawalonym wykopie i udaje kapustę. Ojciec podszedł bliżej, nagle rzucił się na kolana i rękami zaczął odgarniać ziemię wokół gaikowej puszki mózgowej, wołając na innych ludzi co to z fabryki wyszli i przechodzili niedaleko. Odkopali Artura mniej więcej do większej połowy, kiedy ten zakasłał i zaryczał nieludzkim głosem. Spojrzałem na Zdziśka, ale tego nigdzie nie było. Widać oddalił się niepostrzeżenie w tym zamieszaniu.

Ludzie wyciągnęli wreszcie całego Artura Gaika, położyli na resztkach trawy i doprowadzali go do jakiegoś ludzkiego wyglądu. Artur leżał sobie jak jakiś basza i tylko łypał tymi swoimi oczami. Potem usiadł, wytrzepał się dokładniej i nagle zerwał się na te badylowate nogi i pognał w kierunku domu. Ludzie się roześmieli mówiąc: no udało mu się. A sąsiad ubowiec, który jakimś tajemniczym sposobem też się napatoczył powiedział do Ojca:
- Pan, panie Janie, to ma sto pociech z tym synem. Jeszcze trochę i byłby to nie Jaś Kurkiewicz, tylko Jan K.
Udało mu się. Co się miało udać, jak ziemianka zawalona i już na bank wejdzie do spisu rzeczy zakazanych do wykonywania. Udało się. Głupie gadanie. I dlaczego miałem się nazywać Jan K. ??? Na Ojca wołałem nie patrzeć, bo był blady jak ściana i miał jakiś drżący głos. Długo myłem się pod lodowatą wodą ogródkowego wodociągu, ale i tak nadeszła chwila, kiedy wlokąc się za Ojcem musiałem udać się do domu. A podczas procesu obmywania Ojciec nie odezwał się ani słowem, co bardzo źle rokowało na moją przyszłość. W domu natychmiast udałem się do pokoju, nawet nie reagując na słowa Mamy:
- Na miłość boska, coś tam zrobił…
Ja znów coś zrobiłem. Jasne, to ja wsadziłem Artur G. do ziemianki, to ja a nie Artur G. zawaliłem na siebie tą ziemiankę, to ja, a nie Artur G. zrobiłem to akurat wtedy kiedy Ojciec miał przyjść z ukochanej fabryki… Leżałem sobie na tapczaniku, cały czas podsłuchując, tzn. pilnie śledząc bieg wydarzeń w kuchni. Oczekiwałem najgorszego, a przede wszystkim wezwania na przesłuchanie. Zamiast tego, zostałem wezwany na obiad, składający się zupy jarzynowej, tfu, oraz na drugie gotowanych ziemniaków z jajkiem na twardo i szpinakiem. Niech piekło pochłonie tego uczonego, który wymyślił, że szpinak jest ponoć bardzo zdrowy. I poprzez gamoństwo Artura G. musiałem to wszystko zeżreć potulnie, zamiast przy drugim daniu zwyczajowo zwymiotować, a przynajmniej udać torsje. Jadłem powoli, tak jak się jada ostatni posiłek, bo jak uważałem, najgorsze zacznie się po obiedzie…

Ku mojemu przerażeniu Ojciec ubrał się i wyszedł. Poszedł po siekierę i utną mi łeb - pomyślałem w przerażeniu. Nieraz tak mówił. Po chwili Mama powiedziała:
- Oj Janeczku, Janeczku kiedy ty wreszcie zmądrzejesz.
- Jak mi utniecie teraz łeb siekierą, to nie będę już miał czasu zmądrzeć - wydusiłem z siebie łamiącym się głosem. - Przecież Tata poszedł do komórki po siekierę…
- Jaką siekierę, czy ty całkiem już zgłupiałeś! Ojciec poszedł do Ojca Zdziśka i razem pójdą przeprosić rodzinę Artura G. za całe to zajście.
Hurrra! Nie utną mi dzisiaj łba, zaskowyczało we mnie radośnie. Ale po co robić taka zadymę, wszyscy wiedzą, że Ojciec Artura G. to straszny choleryk, znacznie bardziej choleryczny od mojego. Wyjdzie z tego jeszcze większa draka. Ale Ojciec wrócił uspokojony, zastał Artura G. grającego w piłkę w najlepszym stanie technicznym. Ja na wszelki wypadek dostałem dreszczy, to od tego mycia pod hydrantem w ogródku, i położyłem się wcześniej spać. Filmu „Tajemnica dzikiego szybu II” raczej już o nas nie nakręcą - pomyślałem ostatkiem świadomości…

Przebudziłem się rankiem i natychmiast przeszedłem w tryb nasłuchu. Cisza. Znaczy się Ojciec w swojej ukochanej fabryce, co by ani chybił bez niego całkiem stanęła. Mamy nie słychać, ale nie jest groźna… wstałem, rozejrzałem się… wygląda, że dzień jak co dzień. I tak też było. Zapowiadało się ucięcie mi łba, wyrzucenie psom na pożarcie, oddanie do szewca na czeladnika, a skończyło się zupełnie pokojowo. Tak czasem bywa, nie można przecież dziecka tak od razy przekreślać, pod błahym pozorem. Cieszę się, że Rodzice pojęli oczywistą życiową prawdę…

Przebudzenie

Kolejne dni mijały jak przedtem, ale w mojej łepetynie powstawało nowe widzenie otaczającego świata. Na początek poddałem surowej samokrytyce swoje dotychczasowe osiągnięcia w życiu doczesnym. Nie było to najlepsze doświadczenie. Uczyłem się umiarkowanie dobrze, na co niewątpliwie miały wpływ długie przerwy spowodowane moim chorobliwym usposobieniem, ale też uparty byłem jak dobry, rasowy muł.

Byłem oczytany, nawet za bardzo, ale to nie przekładało się na osiągnięcia naukowe. No bo jak się miało przekładać, jak ja czytałem np. Zmory (niezłe numerki tam starsza młodzież wyczyniała) autorstwa niejakiego Zegadłowicza, a w szkole musiałem cofać się do życia świeżo poczętego, bo tam czytało się czytanki o Marysi i krasnoludkach, czy jakoś tak. Przecież bebechy się wywracały od takiego czytania. I jeszcze na takie frapujące tematy trzeba było pisać wypracowania. A jak raz był temat tzw. wolny i wreszcie mogłem napisać co miałem w głowie, to Pani Janiszewska wezwała Mamę do szkoły… że niby, jak mi zabroniła czytać po pierwszych zdaniach to rzuciłem w Panią zeszytem, ale z nerw po prostu wyszedłem, bo długo nad tym wypracowaniem siedziałem, a tu takie lekceważenie… no nie powinienem rzucać tym zeszytem, ale to była desperacja.

Bo ja tu piszę o poważnych problemach dojrzewającej młodzieży i mnie za to dyskryminują, aby po chwili słuchać dukania, mamlania, chlipania przerośniętego, który coś czytał o naszej szkapie. Nikt w domu nie miał jakiejkolwiek szkapy, nie wiem skąd on to wytrzasnął. Masakra. No, ale rzucać nie powinienem. Powinien napisać do Dyrektora szkoły, że poziom polskiego jest beznadziejny. Nawet podzieliłem się z Mamą moją cenną uwagą, ale nie wzbudziło to entuzjazmu. Tak się kończyły wszystkie moje pomysły dotyczące edukacji. Z matmy to ja orzeł nie byłem, a dopiero wszystko przede mną. Bo nowy rok szkolny za pasem… Bożeś ty mój…

Książki już miałem… obwąchałem je na wstępie bardzo dokładnie, bo bardzo lubię zapach nowych książek. I po przyjemnościach. Czytanki do polskiego przeczytałem w dwa dni. Znowu jakieś takie fragmenty z książek i wiersze. A jak wiersze, to trzeba będzie uczyć się je na pamięć. Toż to lepiej kamienie tłuc na drodze, niż wiersza się uczyć. Uczyć to się można, ale tu konkretnie. Trzeba się nauczyć.

Do matmy zajrzałem i aż ciemno zrobiło mi się przed oczami. Coś strasznego, jakieś iksy, jakieś takie ułamki jak wielopiętrowe kamienice i zadania z treścią. O basenach. Nie o nocnikach, tylko prawdziwych basenach z wodą. Niby taką jedną rurką się wlewa woda, a gdzieś pod spodem klasa robotnicza, nieuświadomiona ideologicznie i otumaniona przez reakcję, spaprała robotę i tam pod spodem woda wypływa. Też rurką. Paranoja istna. Od góry się nalewa, od dołu wypływa i trzeba obliczyć czy woda będzie się z basenu wylewać, czy basen się wypróżni tzn. opróżni. Po co komu taki głupkowaty basen. Przecież jak się do wanny nalewa wodę to korek się zatyka, żeby wody nie marnować. Kto takie książki pisze. Takiego należałoby poddać resocjalizacji, bo od reakcyjne propagandy całkiem zgłupiał. I tych zadań był cały rozdział. Nigdy tego nie pojmę, bo mój ścisły, logiczny do bólu umysł prędzej się rozpęknie.

Dalej chemia. Otworzyłem, powąchałem sobie trochę, popatrzyłem, oczy zaszły mi mgłą i szybko zamknąłem, aby nie dostać pomieszania zmysłów. No, myślę sobie. Trzeba pomału suchary suszyć, kosturek jakowyś upatrzeć i ruszać gdzie oczy poniosą, bo ja daleko na tej nauce nie zajadę.

Fizyka poprawiła mi trochę humor, ale tak tylko doraźnie. Bo trafiłem na ciała zanurzane w cieczy co to na wadze tracą. Może ja dlatego jestem taki chudy i mizerny, że kąpią mnie codziennie. Przecież tu czarno na białym pisze, że ciało zanurzone w cieczy traci na wadze tyle ile waży wylana ciecz. A ile ja zawsze wody wychlapię przy kąpaniu? Masakra. Co ja teraz pocznę.

Mama się cieszy, pobiegła do sklepiku po papier marmurkowy, co by te książki obłożyć, naklejki ponaklejać, na których będzie pisało: Jan Kurkiewicz, klasa VIIa. I tak chyba na długo zostaną te naklejki, co najmniej na kilka sezonów… Ojciec też, jakby poczucia rzeczywistości nie miał, chodzi i powtarza: no Janeczku, teraz już jesteś w siódmej klasie, trzeba dobrze wypaść, mieć dobre świadectwo, bo potem do liceum. Jakie potem? Jakie liceum? Dlaczego nikt nie pyta co teraz, tu i teraz ze mną będzie???

Te ponure i przygnębiające myśli przerwało przybycie Ojca. Chyba go z fabryki wyrzucili, czy jak? Przecież tak dobrowolnie by nie wyszedł przed buczkiem. Okazało się, że Ojciec przyjechał jakąś taką landarą udająca samochód, marki bliżej nieznaną, z dwoma obywatelami. Wytaszczyli z landary ogromne pudło i dawaj je wnosić do mieszkania. A i Mama się jakoś dziwnym trafem znalazła. Obywatele dostali wynagrodzenie „na flaszkę” i sobie poszli.

Ja nieufnie obserwowałem cale zdarzenie. Nie maiłem żadnych przeczuć. Może to buda na psa? Ale psa mi nie kupią, nie ma mowy. Tatuś podniecony niezmiernie mówi: telewizor mamy. Telewizor? No w mordę jeża, to jest to. Chodziłem na telewizję do Klubu „Promień” jak były transmisje z Wyścigu Pokoju, ale mieć telewizor w domu? U nas w klasie chyba tylko dwie osoby miały telewizor. Wiadomo burżuazja: Piotr G. i bliźniaczki. Paka niczego sobie, będę miał gdzie mieszkać jak mi w szkole słabo pójdzie. Słabo, czyli normalnie…

Z paki wyjęto ten telewizor i ustawiono z dużym trudem na stoliku. Nazywał się „Neptun”. No to tera ja jestem biały człowiek, będę oglądał w domu „Kobrę”. Co się potem działo strach nawet wspominać. Całe stada ludzi wchodziło i wychodziło. Na dachu ustawiono antenę tak wielką, że można by odbierać programy z Marsa.

Późnym wieczorem taki jeden co się ponoć znał na telewizorach, włączył ten telewizor i po skrzeczeniu i piszczeniu na przodzie urządzenia ukazał się obraz… to była taka sama antena jak ta, którą wtaszczyli na dach. I to wszystko. A nie. Pisało jeszcze Telewizja Katowice. Spec od telewizorów skasował należność i sobie poszedł, a my z nabożeństwem patrzyliśmy się w ten obraz naszej anteny na dachu.
- Po co było kupować telewizor, że by oglądać antenę??? - Rzuciłem kwestię tak w przestrzeń, aby nikogo nie urazić.
- Dzisiaj już nie ma programu, dopiero jutro - odpowiedział niewyraźnie Ojciec. - Idź już spać, a my z Mama musimy trochę posprzątać.
Trochę, w domu było jak po niezłej demolce. Ale ja nie mogę się w to mieszać, bo jestem jeszcze dzieckiem. Zatem posłusznie poszedłem na swój tapczanik. Zanim zasnąłem rozmyślałem nad tym wszystkim i jak to z tym telewizorem będzie. Po przejrzeniu nowych książek do siódmej klasy, byłem zdecydowany opuścić dom rodzinny i udać się w świat, ale teraz jak jest telewizor to było mi trochę szkoda. Musi być jakiś sposób, żeby te książki pokonać. I chyba go wymyśliłem, ale niestety usnąłem.
 

c.d.n.
 

 

 

 

Design by: Izabela Kurkiewicz

Copyright (c) 2006 - 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone.